Kuferek oczywiście był zamknięty, ale Sam był w końcu specjalistą od zabezpieczeń. Rzucił go parę razy o podłogę, aż pękło denko. Wtedy podniósł tajemniczy przedmiot owinięty atłasem.
Wszyscy zabójcy księcia
Kuferek oczywiście był zamknięty, ale Sam był w końcu specjalistą od zabezpieczeń. Rzucił go parę razy o podłogę, aż pękło denko. Wtedy podniósł tajemniczy przedmiot owinięty atłasem.
Paweł Dębek
‹Wszyscy zabójcy księcia›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
Autor | Paweł Dębek |
Tytuł | Wszyscy zabójcy księcia |
Opis | Paweł Dębek, student socjologii, publikował już w „Fantazji” (nr 7/92), „Fenixie” (nr 6/98), „Science Fiction” (nr 4/2001) i „Esensji” (nr 5/2001). Opowiadanie „Wszyscy zabójcy księcia” jest luźną kontynuacją tekstu „Poezja władzy”, pochodzącego z „Fenixa”. |
Gatunek | fantasy, humor / satyra |
Sowa zniżyła lot i usiadła na gałęzi. Nie widziała nic niewłaściwego w tym, żeby przerwać polowanie i posłuchać piosenek. Właściwie w ogóle widziała niewiele i dlatego dopiero po chwili zorientowała się, że trzej mężczyźni siedzący przy ognisku nie są harcerzami. Cóż, jeśli nie będzie piosenek, to może przynajmniej trafi się kolacja przy księżycu, pomyślała i ruszyła na poszukiwanie myszy, która miałaby wolny wieczór.
– Dobra, chłopcy. Pora spać – powiedział Gomez.
– Ale szefie, noc jeszcze młoda… prosiiimyyy!
– Kategorycznie nie! Jutro musicie wcześnie wstać. Kończyć mleko i do łóżek.
Obydwaj rycerze posłusznie dokończyli mleko i już mieli oddać się we władanie Tassy, bogini snu, kiedy starszy, Vorner odezwał się:
– Szefie, to może jeszcze na dobranoc pokażesz nam… no wiesz… swojego…
– Vorner – Gomez spojrzał na niego z obrzydzeniem. – Pracujesz dla mnie tyle lat i nigdy nie podejrzewałem cię o…
– Miałem na myśli to, co trzymasz w jukach.
– A, to… – westchnął Gomez.
Sięgnął do kuferka i wyciągnął z niego podłużny przedmiot owinięty w atłas. Rozwinął go tak, żeby Vorner i Horner mogli mu się dokładnie przyjrzeć.
– Przypomina mi o czasach młodości.
– Mnie bardziej o marzeniach młodości.
– Owszem, patrzeć to jedno, a…
– Nie bardzo wiem, czym tu się zachwycać, bo nic nie widzę.
Gomez podniósł głowę i przez moment myślał.
– Jest nas trzech – stwierdził.
– Niewykluczone – potwierdził Vorner, wciąż przyglądając się łakomym wzrokiem zawartości atłasu.
– Więc skąd czwarta uwaga?
– Więc… więc skąd? – Horner nawet nie starał się udawać, że w kwestii myślenia zrobi tym razem wyjątek.
– Ktoś nas obserwuje! – ryknął Gomez i porywając miecz rzucił się w kierunku zarośli.
Vorner i Horner także chwycili za broń, ale omyłkowo za tę samą. Przez moment szarpali się bezskutecznie, dopóki Vorner nie wrzucił Hornera w ognisko. Dopiero wtedy zorientował się, że ciągnął za nagą klingę. Las wypełniły dwa solidarne ryki.
Gomez wbiegł w krzaki i ruszył pędem przez gęste poszycie. I byłby minął tajemniczego obserwatora, gdyby nie to, że wpadł do tego samego dołu, co on.
– Oto on – stwierdził tryumfalnie Gomez, wracając z trzymanym za uszy elfem.
– Myślałem, że nie ma… – zająknął się Horner, starając się dmuchać na pośladki.
– To bez znaczenia, nie jesteśmy rasistami. Dajemy w mordę wszystkim. Wyjaw nam chłopcze swoje imię, zanim zadecydujemy, w jaki sposób zakończyć twój marny żywot.
– Nazywam się Sam – rzekł cichutko elf.
– Dobrze, Samie. Zostaniesz powieszony.
– Ależ szefie, tak nie można – zaoponował Vorner. – Taka okazja może się nie powtórzyć: usmażmy go.
– Nie, nie, nie. Lepiej ściąć mu głowę. – Horner miał dość bliższych kontaktów z ogniem.
– Sam, co o tym myślisz? – Gomez, jeśli tylko chciał, potrafił być wspaniałomyślny.
– Nie powiem, żeby mnie to uszczęśliwiało – wyznał równie cichutko elf.
– A który sposób najmniej?
– Chyba smażenie.
– W takim razie… zróbcie większy ogień, chłopcy!
Sam rozejrzał się rozpaczliwie dookoła. I wówczas dostrzegł swoją jedyną szansę, która stłoczona na obrzeżu polanki, wyczekiwała odpowiedniego momentu.
– Hej, patrzcie! To orkowie!
– Dobra, dobra. Sprytny jesteś elfie, ale straszyć to my, a nie nas – stwierdził Gomez i w tym momencie wódz orków, Srelek, trafił go kamieniem, dając tym samym znak do ataku.
Dziewięciu orków wtoczyło się na polanę, rycząc nieprzyzwoicie i dziko przewracając białkami, czego niestety nikt nie mógł zobaczyć w słabym świetle ogniska.
– Poddajcie się! Jestem Srelek, najgroźniejszy ork, jaki kiedykolwiek był na tej polanie!
– A jam ci jest Gomez y Zemog, okrutny rycerz zza morza! – krzyknął Gomez, odrzucając elfa i sięgając po miecz.
– To prawda, jest okrutny – potwierdził Sam, odlatując w kierunku krzaków.
– Bij i zabij, rąb i siecz, kłuj i tnij, gryź i kop, pluj i szarp, kupuj i sprzedawaj, módl się i pracuj – zawyli Vorner i Horner.
– Zaraz, zaraz… – Srelek uspokoił wszystkich ruchem uszu, po czym pochylił się nad ziemią i zaczął na niej pisać końcem maczugi. – Wychodziłoby na to, że na jednego z was przypada nas trzech.
– To prawda – zgodził się Gomez, wierząc orkowi na słowo.
– Ale… – Srelek podłubał maczugą w nosie, – w każdej dobrej bitwie wodzowie walczą tylko ze sobą, jeden na jednego.
– Słusznie – przyznał Gomez, nie przypominając sobie żeby w czasie którejkolwiek ze swoich bitew był aż tak lekkomyślny.
– A więc – ciągnął Srelek, – na jednego twojego człowieka będzie przypadało czterech moich, żebyśmy my mogli stoczyć pojedynek zgodnie z zasadami.
– Czemu nie? Podoba mi się ten pomysł – stwierdził Gomez, mierząc wzrokiem dwa razy niższego od siebie orka.
– Nie ma mowy! – zaprotestowali Vorner i Horner.
– Ależ panowie, moi ludzie nigdy jeszcze nie ćwiczyli manewru czterech na jednego. Trzech, pięciu, czy dziesięciu, to tak. Ale nie czterech. Bez obaw – uspokoił ich Srelek.
– Nooo, chyba, że…
– Okay, to możemy zaczynać?
– Tak… myślę, że tak – Gomez zawadiacko poprawił kalesony.
– Gomez y Zemog to pseudonim, no nie? – pchnięcie.
– Owszem – blok.
– Dokąd podróżujecie? – zamach.
– Do Tor – Linu – uskok.
– Do Tor – Linu? – strata rundy.
– Chcemy wziąć udział w turnieju rycerskim – przejęcie inicjatywy, cios z obrotu z przysiadem.
– Naprawdę jesteś zza morza? – unik.
– Nie. Urodziłem się w Tor – Linie, ale musiałem go opuścić – pchnięcie.
– Więc teraz wracasz. Na stałe? – blok z przytrzymaniem.
– Mam nadzieję – kopnięcie w kostkę.
– Z tego, co mówisz wnioskuję, że grasz tu negatywną rolę – pchnięcie.
– Zgadza się i dlatego nie możesz mnie teraz pokonać. Beze mnie to opowiadanie byłoby jak grzyb bez rynny w czasie deszczu – blokada i lewy sierpowy. Nokaut.
Horner patrzył jeszcze przez chwilę za orkami, unoszącymi w mrok swojego szefa.
– Zawsze uciekają, kiedy ich wódz zostaje pokonany- rzekł.
– I zawsze ich wódz walczy samotnie – dodał Vorner.
– I zawsze przegrywa – uzupełnił Gomez. – Prawie świta. Ze smażenia elfa i tak już nici, więc ruszajmy w dalszą drogę.
Horner sprawnie zwinął po żołniersku koc w sześciokąt, Vorner spuścił powietrze z materaca, a Gomez osuszył łóżko wodne. Energicznie zapakowali dobytek i siebie na konie, po czym włączyli się do niewielkiego jeszcze o tej porze ruchu na Trakcie Królewskim.
Z krzaków obserwowała ich para świecących oczu. Po chwili dołączyła do nich druga, większa i odezwała się chrapliwym głosem:
– Te, śniadanie, posuń się…
Tor – Lin, ach Tor – Lin… Zobaczyć Tor – Lin i umrzeć, jak mawiają astmatycy. Ale to w końcu nie tylko miasto zapchanej kanalizacji, podrzędnych knajp i walczących ze sobą gildii sprzątaczek. To również miasto o najmniejszej ilości zgonów z przyczyn naturalnych. Jeśli więc kiedyś znajdziesz w skrzynce zawiadomienie o wygraniu dwuosobowej wycieczki do Tor – Lin, znaczy to, że ktoś cię bardzo nie lubi.
– Jesteś pewien, że powiedziałeś apartament, a nie alkowa? – spytał Gomez, niepewnie rozglądając się po pokoju, w którym stół musiał mieć wystawioną za okno część blatu, przez co okiennice nie domykały się.