Dziewczynka tańczyła w wodzie, rozpluskując ją wokół siebie szeroko. Słońce padało i na jej włosy, które stały się teraz ogniście pomarańczowe. Chłopiec usiadł na kamieniu i patrzył na jej taniec. Tańczyła dla niego, jej giętkie, złote ciało przeginało się wdzięcznie w cieniu leszczyn.
Julia Hermes
Powiastka
Dziewczynka tańczyła w wodzie, rozpluskując ją wokół siebie szeroko. Słońce padało i na jej włosy, które stały się teraz ogniście pomarańczowe. Chłopiec usiadł na kamieniu i patrzył na jej taniec. Tańczyła dla niego, jej giętkie, złote ciało przeginało się wdzięcznie w cieniu leszczyn.
Julia Hermes
‹Powiastka›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
Autor | Julia Hermes |
Tytuł | Powiastka |
Opis | Do niektórych bajek trzeba po prostu dorosnąć… Innymi słowy: nie wszystko, co bajką się być zdaje, dla dzieci przeznaczono. |
Gatunek | fantasy |
Była góra, potężna, ostra. Szczyt jej skuty lodem i pokryty wiecznym śniegiem, nad którego nagimi, zmrożonymi połaciami hulał wicher.
Słońce wstało i przebiło się przez gęste chmury jednym tylko, za to mocnym i czerwonym od wschodu promieniem. Lodowiec drgnął. Spod jego skorupy wypłynął maleńki, czysty, perlisty potoczek, który rześko przedzierał się przez śniegi, nurkował w nim, to znowu wypływał na powierzchnię, potężniejąc w miarę, jak zbliżał się ku dolinie.
Z tej zwinnej i pluskającej na kamieniach wody powstał chłopiec. Biegł obok potoku, za nic mając sobie, że bose stopy marzły mu w śniegu. Jasną ręką odgarniał srebrne, faliste włosy. Wystawiał czoło odważnie w stronę bladego, wiosennego słońca.
Wicher tymczasem hulał groźnie między chmurami a lodowcem, wznosząc w górę tumany śniegu.
Drugi promień słońca wdarł się w tę zapomnianą krainę i przebił niczym miecz kurzawę roznieconą przez wiatr. Rozbłysła ogniem, gdy wyłaniała się z niej dziewczynka.
Szybka jak wiatr, roześmiana i żywa, odrzuciła na nagie plecy potargane, złote włosy i sturlała się w stronę potoczka, chichocząc przy tym i świszcząc przeciągle.
Biegli w dół razem, Złota Dziewczynka i Srebrny Chłopiec. Za nią wiatr sunął, obijając się o kamienie i zaspy, jemu kroku dotrzymywał szumiący potok.
Zeszli w dolinę, gdzie leżała miękka łąka, wtulona między skały jak puszysty kot, szumiąca i mrucząca przyjaźnie. Była pora, kiedy przepoczwarzały się mlecze i gąsienice; pierwsze zaległy nad trawami śnieżnym puchem dmuchawców, drugie – uleciały kolorowymi motylami w niebo.
Słońce, rozgrzane do białości, wdzierało się milionami promieni pod listki i oplatało żółknące źdźbła.
Przez łąkę przebiegł dreszcz. Dziewczynka zeskoczyła na nią ze śmiechem, wzbijając kłęby puchu. Za nią chłopiec wsunął się między trawy.
Były wysokie i przyjemnie szorstkie, zakryły ich nagość. Wplotły się w rozrzucone włosy dziewczynki, głaskały jej ogorzałą skórę.
Chłopiec rozgarniał je przed sobą delikatnie, a one przechylały się mimo to ku niemu, wiedzione lekkim podmuchem wiatru, jakby pragnęły dotknąć jego srebrnych splotów i jasnej twarzy.
Dziewczynka stanęła na środku polany i zbierała w dłonie pył z dmuchawców. Na głowie miała wieniec z mleczy.
Chłopiec rozgarnął ostatni zagon traw i stanął przed nią. Łąka zaszumiała z niepokojem, gdy ona rozrzuciła wokół siebie jasny puch, podobny świeżo spadłemu śniegowi.
Srebrne dłonie dotknęły złotych ramion. Chłopiec zarumienił się.
Złote, figlarne oczy spojrzały w oczy niebieskie i poważne.
Złote wargi uśmiechnęły się, szukając doznania srebrnych warg.
Łąka zadrżała po raz drugi, gdy osunęli się w cień jej futra.
Dzieci opuściły słodką, niewinną łąkę, zrudziałą od słońca. Nowa droga rozwijała się pod ich stopami. Trzymając się za ręce, przekroczyły bramy lasu.
Szły ścieżką wysypaną igiełkami, igiełki wbijały im się w palce. Dziewczynka zapłakała, las był ciemny i cichy. Dróżki wiły się niczym węże i gubiły kierunki. Zamiast niebieskiego nieba – dziwne, powykręcane wierzchołki sosen. Złowrogi stukot dzięcioła przybliżał się, to znów oddalał.
Dziewczynka płakała, a srebrny chłopiec zbierał jej łzy na białą dłoń i przyglądał się im w milczeniu. Opuścił głowę, przyłożył dłoń do policzka.
Wiatr zatargał konarami drzew, dziewczynka spojrzała w górę, stanęła na palcach. Poznała starego przyjaciela, łzy obeschły na jaj twarzy.
Chłopiec ujął ją za rękę i poprowadził lasem. Przyłożył palec do ust – słuchał. Dziewczynka usłyszała to także. Zbiegli w dół, do potoku, który szumiał tajemniczo pod osłoną leszczyn.
Dziewczynka zamoczyła stopy w wodzie, przyglądając się zmarszczonemu odbiciu. Wyplątała z włosów dmuchawce i liście. Przesiewała przez dłonie srebrne kropelki, zadziwiona ich zimnem.
Chłopiec położył się na ściółce, zmieszała się z jego jasnymi włosami. Słyszał szmer potoka, jasny i perlisty, słyszał delikatne drżenie drzew łaskotanych przez wiatr, słyszał szept ziemi, którą gładził.
Spojrzał w górę: słońce przesiane przez leszczyny spadało na jego twarz maleńkimi kropelkami.
Dziewczynka tańczyła w wodzie, rozpluskując ją wokół siebie szeroko. Słońce padało i na jej włosy, które stały się teraz ogniście pomarańczowe. Chłopiec usiadł na kamieniu i patrzył na jej taniec. Tańczyła dla niego, jej giętkie, złote ciało przeginało się wdzięcznie w cieniu leszczyn.
Szli dalej. Droga była twarda, wyłożona ostrymi, zimnymi kamieniami, podróż długa i męcząca. Pomarańczowe słońce zazdrośnie zaglądało w oczy dziewczynki i lizało rude loki. Kwiaty w jej włosach więdły smutno. Chłopiec był srebrny jak księżyc; słońce gniewało się, że i jego nie może pozłocić swoim żarem. Tym boleśniej chłostało promieniami skórę dziewczynki.
Szli przez pustkowie. Dziewczynka nie płakała; nie miała sił na to. Wątłe, giętkie, złote ciało osunęło się cicho na czarną drogę. Słońce zaszło krwawo i z triumfem. Chłopiec płakał przez cały wieczór nad omdlałą przyjaciółką. I on nie miał już sił, aby iść dalej.
Przyszedł wiatr nocą i ochłodził rozpalone czoła obojga.
Przyszedł księżyc, jego poświata otoczyła srebrno-złotą parę.
Chłopiec wpatrywał się w granatowe niebo i jasną tarczę księżyca. Nasłuchiwał. Ziemia drżała, stygnąc. Dziewczynka spała spokojnie.
Przyszedł ranek i droga znów wiła się przed nimi jak wąż. Znów słońce rozpalone dręczyło dzieci. Chłopiec wziął na ręce wyczerpaną towarzyszkę i szedł dalej.
Strumień przecinał drogę. Dzieci przypadły do niego chciwie. Woda była ciemna i gorzka.
Droga prowadziła do czarnej góry, na górze był zamek. Dzieci wspinały się z trudem, raniąc palce na ostrych kamieniach. Tu nie było już nawet słońca – pewnego dnia po prostu nie wzeszło. Wiatr nie wiał ani strumienie nie pluskały. Panowała przygnębiająca, ponura cisza.
Zamek był ze szkła, sami nie wiedzieli, kiedy przekroczyli jego mury, jakby sam się otworzył przed nimi, a potem zamknął za ich plecami. Dziewczynka przywarła mocno do swojego towarzysza.
Szklany zamek, pusty zamek, przejrzyste komnaty nikogo nie kryły, niczego nie zawierały. Tylko na wieży czarny ptak latał, uderzał w ściany wielkimi skrzydłami.
Dzieci szły przezroczystymi korytarzami, wspinały się po przezroczystych schodach.
Na wieży czarny ptak obijał się o ściany, których nie widział.
Dziewczynka przystanęła, wyplątała z włosów ostatni kwiat – małą, czerwoną różyczkę. Podała ją chłopcu. Na szklaną podłogę upadło kilka kropelek krwi z przekłutego kolcem palca. Dziewczynka spojrzała na swoją dłoń i zacisnęła ją mocno. Chłopiec podtrzymał słabnącą towarzyszkę i wyrzucił różyczkę wysoko w powietrze.
Czarny ptak zakrakał głośno, tak głośno, że zatrząsł murami zamku, a te popękały i zaczęły się rozsypywać. W proch poszła szklana wieża, umknął gdzieś ptak, kracząc z radości. Szklane schody chrzęściły niebezpiecznie. Chłopiec biegł, unosząc dziewczynkę w ramionach.
Rozpętała się burza ogromna, wicher hulał po komnatach uwolnionych od sufitów. Podłogi skrzypiały złowrogo, mury upadały i rozbijały się w drobny mak. Uderzył wreszcie piorun – i zamek szklany zniknął.
Na gruzach siedział płaczący chłopiec, głaskał i całował rudą główkę dziewczynki. Srebrne jego łzy spływały po jej twarzy i wplatały się w jej potargane włosy.
Nawet wiatr przysiadł na chwilę u ich stóp, płacząc razem z chłopcem.
Bo dziewczynka była zimna i milcząca.
Biały pył, w który obrócił się szklany zamek, opadał powoli i marzł, i nikt już nie wiedział, czy to pył, czy śnieg, a chłopiec nie zastanawiał się nad tym wcale, bo sam już zamarzł, i sam w biały posąg się zamienił.
Wiatr wył cicho nad milczącą górą.