Trzeba przyznać, że w tym roku pojawiło się sporo gier o tematyce pirackiej. Do tego grona dołączyła gra kościana „The Curse of the Black Dice”, w której wcielamy się w załogę statku, która chce zgromadzić jak najwięcej złota.
Jo ho ho! I butelka rumu.
[Alexander Lauck „The Curse of the Black Dice” - recenzja]
Trzeba przyznać, że w tym roku pojawiło się sporo gier o tematyce pirackiej. Do tego grona dołączyła gra kościana „The Curse of the Black Dice”, w której wcielamy się w załogę statku, która chce zgromadzić jak najwięcej złota.
Dziękujemy wydawnictwu Board&Dice za udostępnienie egzemplarza gry na potrzeby recenzji.
Alexander Lauck
‹The Curse of the Black Dice›
„The Curse of the Black Dice” to gra po części kooperacyjna. Gracze muszą współpracować ze sobą, aby nie dopuścić do zatopienia statku, którym płyną. Gdyby tak się stało, to wszyscy ponoszą porażkę. Jednak zwycięzca może być tylko jeden – ten, kto na zakończenie rozgrywki będzie miał najwięcej złota. W grze możemy wybrać jedną z czterech przygód, które są ponumerowane zgodnie z rosnącym poziomem ich trudności. Same misje nie są ze sobą powiązane, ich różnorodność ma stanowić urozmaicenie rozgrywki, która od strony mechaniki sprowadza się do rzutów kośćmi i zarządzania wynikami.
Po wybraniu przygody gracze biorą wskazaną (zależną od liczby osób) liczbę tytułowych czarnych kości i wykonują nimi jeden rzut. Następnie układają kości nad planszą przygody, zgodnie z wyrzuconymi symbolami. Zadaniem graczy będzie wyrzucenie na swoich kościach takich symboli, jakie widnieją na czarnych sześcianikach. Przykładowo, jeśli nad symbolem mapy ustawione są trzy czarne kości, to gracze powinni dołożyć co najmniej trzy symbole map wyrzucone na swoich kostkach. Gdy wszystkie kostki graczy zostaną już dołożone, to runda się kończy i rozpatrywane są nagrody i kary za wykonane zadania w misji. Jeśli liczba symboli na czarnych kościach jest większa niż na kościach kolorowych, to graczy dotyka kara. Jest ona inna dla każdego z zadań i opisana na planszy przygody. Najbardziej dotkliwe jest otrzymywanie obrażeń przez statek, gdyż po przyjęciu trzech pocisków idzie on na dno, a gra kończy się porażką. Pozostałe kary wprowadzają niedogodności na kolejną rundę – na przykład więcej czarnych kości.
Nagrody są przydzielane, gdy liczba symboli na kolorowych kostkach jest większa lub równa od tych na kościach czarnych. Bonusy też są zróżnicowane, ale najcenniejsze dla graczy jest złoto, bo to ono decyduje o końcowym zwycięstwie. Nagrody przysługują zazwyczaj tym osobom, których kości umieszczone są pod danym zadaniem, dlatego aby brać udział w podziale łupów, trzeba się przyczynić do ich zdobycia. I tu w grze rodzi się problem. Gracze mają dokładnie tyle swoich kostek, ile jest tych przeklętych, więc nie chcąc narazić się na kary, powinni zawsze dopasować symbole w stosunku 1:1. Jeśli zdecydują się wspomóc zadanie, którego nagrodą nie jest złoto, to ryzykują przegraną podczas końcowego zliczania punktów. Jeśli zaś skuszą się na skarby, to jest ryzyko, że w innym miejscu kostek zabraknie i trzeba będzie liczyć się z utrudnieniami. Decyzje nie są łatwe, a dodatkowo zawsze należy mieć na uwadze aktualną kondycję statku.
Oprócz tego, na koniec rundy sprawdza się, kto ma najwięcej swoich kostek dodanych do pierwszych trzech zadań, a kto do ostatnich trzech. W pierwszym przypadku taka osoba zostaje kapitanem – rozpoczyna kolejną rundę, w drugim zostaje wilkiem morskim i jest uprawniona do wzięcia dodatkowej złotej monety – jest o co walczyć.
Wspomniane złoto to żetony, które z jednej strony mają symbol trupiej czaszki, a z drugiej liczbę, oznaczającą jakiej wartości skarb nam się trafił. Na koniec gry te liczby są sumowane, czyli liczy się nie to, ile złotych monet posiadamy, tylko ich łączna wartość. Jeśli w ramach nagrody jesteśmy uprawnieni do wzięcia jednej lub kilku monet to losujemy je w ciemno ze stosu, więc nigdy nie wiadomo, co nam się trafi.
Gdyby gra polegała wyłącznie na rzucaniu kostkami, to jej losowość byłaby zbyt duża, a sama rozgrywka poprostu nudna. Szczęściu można jednak dopomóc, do czego służy rum oraz dodatkowi piraci obecni na statku. Wydanie beczki rumu pozwala na przerzut wszystkich kości. Dodatkowe zapasy trunku można zdobyć jako nagrodę w jednym z zadań rozgrywanej misji. Rumem nie pogardzą też wspomagający nas piraci, którzy losowo dobierani są do każdej rozgrywki. Każdy z nich ma specjalne umiejętności, z których można skorzystać oraz informację, ile beczek trunku są w stanie przyjąć. Jedna beczka to jednorazowe skorzystanie z pomocy. Gdy kompan wypije już tyle, ile jest w stanie, to staje się na pewien czas niedostępny (musi dojść do siebie). Zdarza się, że w wyniku kary traci się na stałe jedną z postaci.
„The Curse of the Black Dice” jest grą lekką i wesołą. Wymaga znalezienia równowagi pomiędzy chęcią zdobywania łupów, a koniecznością utrzymania statku na powierzchni. Jej wykonanie stoi na bardzo wysokim poziomie – kostki są naprawdę śliczne i unikalne, a ilustracje ładne i barwne. Mogę się natomiast przyczepić do wielkości pudełka w stosunku do jego zawartości – jest zdecydowanie za duże. Miejsca jest tyle, że nawet mając w planach dodatki, można było całość zamknąć w mniejszym opakowaniu.
Jak wspomniałam gra jest lekka, zarówno pod względem tematyki, jak i mechaniki. Klimat piracki przewija się podczas grania, jednak misje, mimo że różne, sprowadzają się do jednego – dokładania kostek do planszy przygody. Zmienny jest ich poziom trudności i czasami trzeba się nieźle napracować, żeby nasz statek nie zatonął. Gra się teoretycznie dobrze skaluje, ale najlepsza zabawa i najwięcej emocji jest w pełnym składzie. Polecam ją osobom lubiącym pirackie wyzwania i turlanie kostkami. Jako gra rodzinna sprawdza się różnie, głównie ze względu na konieczność pogodzenia własnych interesów z dobrem ogółu. Nie jest to też gra dla każdego – albo się podoba od pierwszego rzutu, albo wprowadza znużenie. Jeżeli jednak szukacie szybkiej, łatwej do nauczenia gry z pięknymi kostkami, to na pewno „The Curse of the Black Dice” przypadnie wam do gustu.