„Faktoria” jest zaprojektowaną i wydaną w Polsce grą, której autorami są Luc-Olivier i Renata de Charrière. W założeniu miała powstać gra, która nie wymaga długiego tłumaczenia zasad i jeszcze dłuższego czasu na rozłożenie komponentów. Po prostu siadamy i gramy, a emocji ma dostarczyć głównie faza licytacji. A jak wyszło? Zapraszam do recenzji.
Budowanie w pocie czoła
[Luc-Olivier de Charrièrre, Renata de Charrièrre „Faktoria” - recenzja]
„Faktoria” jest zaprojektowaną i wydaną w Polsce grą, której autorami są Luc-Olivier i Renata de Charrière. W założeniu miała powstać gra, która nie wymaga długiego tłumaczenia zasad i jeszcze dłuższego czasu na rozłożenie komponentów. Po prostu siadamy i gramy, a emocji ma dostarczyć głównie faza licytacji. A jak wyszło? Zapraszam do recenzji.
Luc-Olivier de Charrièrre, Renata de Charrièrre
‹Faktoria›
Zacznijmy od tematyki i wykonania. „Faktoria” jest osadzona w realiach średniowiecznych i jest to już dość mocno wyeksploatowane tło. Dla mnie gry osadzone w tych czasach lub skupione na rolnictwie muszą mocno bronić się mechaniką, bo po prostu tematyka nie przynosi powiewu świeżości.
Wykonaniu gry nie mogę nic zarzucić – dużo drewnianych kostek, porządne tekturowe żetony, wszystko wygląda dobrze. Kolory graczy w grze są dość do siebie podobne, ale nie ma to specjalnie znaczenia, a dodatkowo otrzymałam komplet zielonych znaczników. Całość jest może bez efektu „wow” pod względem wizualnym, ale widać, że wydawcy zależało na jakości i za to plus. Nie ukrywam, że w ładne gry po prostu przyjemniej się gra.
Mechanika stanowi połączenie worker placementu z licytacją. Gracze walczą o surowce, które pozwolą na zakup budynków, a te zaś są jedynym źródłem punktów zwycięstwa w grze. Łatwo więc się domyślić, że im droższe budynki uda nam się postawić, tym większa szansa na wygraną. A gra niestety nie pozwala poszaleć – rozgrywamy tylko pięć tur, a wspomnianych budynków możemy mieć maksymalnie cztery, należy więc podejmować bardzo rozsądne decyzje.
Gracze mają do dyspozycji pewną pulę pieniędzy (dość sporą na starcie, a co rundę wirtualny król będzie nam dorzucał parę monet) oraz surowce – drewno, kamień, żelazo i złoto. Na planszy mamy rynek, czyli miejsce na towary, które możemy kupować w drodze licytacji. Na początku są to po cztery losowo wyjęte z woreczka kostki. Licytować możemy tylko te z pierwszego rzędu i niekoniecznie wszystkie – tylko wskazane przez osobę tę licytację rozpoczynającą. Drewno czy kamień możemy pozyskać też z tartaku lub kamieniołomu, jeśli je posiadamy. Minus jest taki, że wprawdzie wspomniane miejsca produkują surowce, nie dają jednak punktów na koniec gry, więc zabierają przestrzeń punktującym budynkom.

Skupmy się na licytacji, bo ona ma być główną atrakcją rozgrywki. Jak wspomniałam, w turze każdego gracza możemy początkowo walczyć o maksymalnie cztery kostki surowców. W późniejszym etapie gry może pojawić się ich więcej – wystarczy, że gracze wybudują porty, a odblokują możliwości dostaw drewna i kamienia w dużych kostkach (liczących po pięć sztuk budulca). Oprócz wspomnianych, mamy też żelazo – niezbędne do budowy, ale rzadko trafiające na rynek. Na szczęście możemy liczyć na hojną rękę króla i otrzymać trochę żelaza na początku niektórych rund. Jest też i złoto – dzięki niemu możemy wybudować najdroższe budynki. Szkopuł w tym, że w całej grze są go maksymalnie 2 lub 3 kostki (zależnie od liczby graczy) i prawdopodobieństwo, że wejdzie ono do gry, jest niewielkie. Mnie się to udało dopiero przy czwartej rozgrywce, w końcowym stadium gry. I teraz pytanie – czy chomikować surowce i czekać na złoto? Nie za bardzo się da, bo mamy pięć rund, maksymalnie cztery budynki do postawienia, z czego tylko jeden na rundę. Jedną kolejkę można poczekać, ale nie więcej, bo mamy realne straty. Szaleć przy licytacji też nie można, bo oprócz początkowych dwudziestu suwerenów w ciągu gry trafi do nas tylko kilka więcej i jeśli źle przekalkulujemy wydatki, to po prostu nie wystarczy na inwestycję w budynki. Warto też wspomnieć, że jeśli licytację wygra gracz, który ja rozpoczął, to zabiera on wszystko, o co walczył – jeśli jednak będzie to inna osoba, to musi ona oddać jedną (wybraną przez siebie) kostkę surowca graczowi rozpoczynającemu. Sprawia to, że większość licytacji jest mało zacięta, bo prostu nie da się poszaleć.

Autor gry chwali się, że gra została bardzo rzetelnie przetestowana, użyto symulacji komputerowych i rozgrywka jest bardzo dobrze zbalansowana przy każdej liczbie graczy. Tak, to prawda, czuć to na każdym kroku, ale przewija się to też w tym, że podczas gry mam ochotę otworzyć Excela i wszystko sobie przeliczyć, bo najmniejszy błąd spowoduje, że czegoś nie kupię, a to od razu oznacza porażkę. W grze bardzo łatwo też o remis, a instrukcja nie przewiduje (a szkoda…) ich rozstrzygania.
Podsumowując, „Faktoria” jest walką o każdą kostkę surowca i to walką mozolną. Jeśli zaryzykujemy przy licytacji, to możemy przeinwestować i sromotnie przegrać – jedni powiedzą „cóż, takie jest życie”, ale innym braknie swobody, możliwości zbudowania minisilniczka, który nam będzie napędzał produkcję do budowy coraz to lepszych budynków. Prawdą jest za to, że gra jest łatwa do nauczenia i z krótkim czasem rozgrywki. W teorii więc można rozegrać kilka partii z rzędu, ale w praktyce po jednej byłam zbyt zmęczona kalkulowaniem, żeby od razu zasiąść do kolejnej. Zastanawiałam się kto jest grupą docelową „Faktorii” – myślę, że osoby grające sporadycznie, szukające czegoś stosunkowo prostego. Gra sprawiła dużo większą przyjemność na przykład mojej rzadko grającej mamie niż zaawansowanym plaszówkowo przyjaciołom. Przed zakupem polecam przetestować tę grę (jeśli jest taka możliwość), żeby się upewnić, że taki rodzaj rozgrywek nam odpowiada.
