WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Klaudyna w Paryżu |
Tytuł oryginalny | Claudine à Paris |
Data wydania | 8 czerwca 2011 |
Autor | Colette |
Przekład | Krystyna Dolatowska |
Wydawca | W.A.B. |
Cykl | Klaudyna |
ISBN | 978-83-7414-948-8 |
Format | 240s. 123×195mm; oprawa twarda, obwoluta |
Cena | 34,90 |
Gatunek | obyczajowa |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Klaudyna w Paryżu Colette
ColetteKlaudyna w Paryżu– Tatusia nie było się co bać. Puściłby mnie i tak, on robi wszystko, co ja zechcę… – Och! Wiem o tym – mówi z odrobiną irytacji, szarpiąc srebrzystego wąsa. – Obiecaj mi chociaż, że nie zechce ci się żadnych głupstw. – Kto wie! Kto wie! Chciałabym na przykład… ale czy pan się zgodzi na to, czego ja bym chciała? – Jakież drzewo bananowe mam obłupić? Jakiego karczocha z bajki mam, gorzkiego, obrać? Wystarczy jedno słówko, jeden gest, jeden jedyny… a nadziewane czekoladki same wlecą do gąbki… Te wąskie klubowe powoziki krępują rozmach mego gestu, Klaudynko, lecz nic nie jest w stanie skrępować rozmachu moich uczuć! Literaci zawsze lubią trochę poblagować i wszyscy mniej więcej w ten sam sposób, ale o ileż ten jest bardziej subtelny od Maugisa, i nie ma tego okropnego akcentu paryskiego przedmieścia… – Pralinek w czekoladzie nigdy się nie odmawia. Ale… no, więc ja chciałabym nie nazywać pana „wujkiem”. W przelotnym blasku padającym od jakiegoś sklepu Renaud pochyla głowę z udaną rezygnacją. – Stało się. Będzie mnie teraz nazywać „dziadziusiem”. Godzina, której się lękałem, wybiła… – Nie, niech pan nie żartuje. Pomyślałam sobie, że przecież jest pan moim kuzynem, a nie wujkiem, i że gdyby się pan zgodził, mogłabym mówić do pana… Renaud. To chyba nie jest takie straszne? Jedziemy ulicą słabo oświetloną; Renaud pochyla się nade mną, by na mnie popatrzeć; lojalnie powstrzymuję się od trzepotania rzęsami. – To wszystko? – odpowiada wreszcie. – Ależ proszę cię, zacznij jak najprędzej. Odmładzasz mnie; nie tyle jeszcze, ile bym chciał, ale o jakieś pięć lat co najmniej. Spójrz tylko na moje skronie; czy nie są znowu blond jak niegdyś? Pochylam się, by sprawdzić, lecz niemal natychmiast się cofam. Gdy patrzę na niego z tak bliska, czuję, jak żołądek jeszcze bardziej mi się kurczy. Milczymy. Od czasu do czasu, w świetle, zerkam ukradkiem na jego krótki profil i oczy szeroko otwarte, uważne. – Gdzie pan mieszka… Renaud? – Mówiłem ci już, na ulicy Bassano. – Ładnie tam jest u pana? – Dla mnie tak. – A mogłabym pójść kiedy zobaczyć? – Skądże! – Dlaczego? – Dlatego, że… że jak dla ciebie to trochę za bardzo w stylu osiemnastowiecznych sztychów. – Phi, to co! – Pozwól mi wierzyć, że jednak „coś” … Klaudynko, jesteśmy na miejscu. Szkoda! Przed Blanszetką raczę się sumiennie Rudzielcem. Chłopięcy wdzięk, powściągliwość gestu Zuzanny Després zachwycają mnie: spod rudej peruczki spoglądają oczy zielone jak oczy Łusi. A precyzyjna, jak biczem tnąca proza Juliusza Renarda jest dla mnie drugim źródłem zachwytu. Nieruchoma, zasłuchana, z brodą podaną do przodu, czuję nagle, że Renaud na mnie patrzy. Odwracam się szybko: oczy ma zwrócone na scenę i minę najniewinniejszą w świecie. Ale to niczego nie dowodzi. Kiedy przechadzamy się w czasie antraktu, Renaud pyta mnie: – Uspokoiło się trochę nerwowe stworzonko? – Wcale nie byłam zdenerwowana – odpowiadam zjeżona. – Nie? A skąd ten chłód i ta nieruchomość delikatnej łapki na moim rękawie, jak jechaliśmy tutaj? To może ja byłem zdenerwowany? – Pan… też. Powiedziałam to zupełnie cicho, lecz lekkie drgnienie jego ramienia upewnia mnie, że usłyszał. W trakcie gdy na scenie rozgrywa się akcja Blanszetki, wspominam – tak już odległe – wyrzekania dyrektorczynej Aimée. W początkach naszej zażyłości, w sposób o wiele bardziej dosadny niż ta Blanszetka, zwierzała mi się, jakie przerażenie i jaką odrazę budzi w niej, malutkiej nauczycielce przywykłej już do względnego dobrobytu życia w szkole, ojcowskie domostwo ubogie, pełne wrzasku i brudu. Stałyśmy w progu dusznej klasy, na przeciągu, za naszymi plecami przesuwała się panna Sergent, zazdrosna i milcząca, a Aimée wyliczała swoje obawy spragnionej ciepła kotki… Mój sąsiad, jakby czytając w moich myślach, pyta szeptem: – Tak było w Montigny? – Tak, i jeszcze gorzej! Nie dopytuje się więcej. Wsparci o siebie ramieniem milczymy; odprężam się powoli, czując tę dobrą, pokrzepiającą bliskość. W pewnej chwili podnoszę ku niemu głowę, on spogląda w dół ku mnie i uśmiecham się z całego serca. Widzę tego człowieka piąty raz, ale znamy się od zawsze. Podczas ostatniego aktu opieram się na aksamitnej poręczy fotela, zostawiając trochę miejsca. Jego ramię w lot chwyta zaproszenie i przysuwa się do mojego. Nie czuję już najmniejszego ucisku w żołądku. Wychodzimy za kwadrans dwunasta. Niebo jest czarne, wiatr prawie rześki. – Renaud, czy moglibyśmy nie wsiadać od razu, tylko przejść się najpierw po bulwarach? Ma pan czas? – Choćby i przez całe życie – odpowiada z uśmiechem. Trzyma mnie pod rękę, mocno, i idziemy równym krokiem, bo ja mam nogi długie. Zobaczyłam nas w świetle lamp; Klaudynka wznosi ku gwiazdom pyszczek dziwnie natchniony; wiatr rozwiewa długie wąsy Renauda. – Opowiedz mi o Montigny, Klaudynko, i o sobie. Lecz ja potrząsam głową. Tak jest dobrze. Nie trzeba nic mówić. Idziemy szybko: stąpam dziś jak Fanszetka, a ziemia jest jak trampolina. Błyski świateł, żywe błyski, kolorowe szyby, ludzie przy stolikach na tarasie… – Co to? – Piwiarnia Logre. – Och, ja chcę się czegoś napić! – Doskonale. Ale nie tutaj… – Właśnie tutaj! Tu jest jasno, głośno, wesoło. – Ale trochę za literacko, za kokotliwie i za hałaśliwie… – To jeszcze lepiej!! Ja chcę tutaj. Renaud szarpie przez chwilę wąsa, a potem robi ręką ruch, który mówi: „Ostatecznie, dlaczego nie?”, i wprowadza mnie do głównej sali. Wcale nie jest tak pełno; mimo że to sezon, jest czym odetchnąć. Okładane zielonymi kafelkami filary przywodzą mi na myśl łazienkę i dzbany z chłodnym płynem. – Pić! Pić! – Zaraz, zaraz będzie coś do picia! Cóż za niebezpieczne stworzenie! Nie radziłbym nikomu sprzeciwiać ci się w wyborze męża… – I ja też bym nie radziła – mówię bez uśmiechu. Siedzimy przy stoliku koło filaru. Po prawej stronie, pod malowidłem obfitującym w nagie bachantki, wisi lustro, które upewnia mnie, że nie jestem poplamiona na policzkach atramentem, nie mam przekrzywionego kapelusza, powieki mi trzepoczą, a usta są czerwone od pragnienia, a trochę może i od gorączki. Renaud, naprzeciw mnie, nie może opanować rąk i ma wilgotne skronie. Woń raków, które kelner niesie na półmisku, wyrywa mi cichy jęk pożądania. – I raki też? Proszę, proszę! Ile? – Ile? Nigdy nie liczyłam, ile mogę zjeść. Tuzin, na początek, potem zobaczymy. – A do picia? Piwo? Krzywię się. – Wino? Nie. Szampan? Asti, moscato spumante? Czerwienieję z łakomstwa. – O tak! Czekam niecierpliwie i przyglądam się wchodzącym pięknym kobietom w lekkich wieczorowych płaszczykach naszywanych pajetkami. Bardzo to ładnie wygląda: oszałamiające kapelusze, włosy nazbyt złote, pierścionki… Mój przyjaciel, któremu wskazuję każdą z nadchodzących, okazuje nieprzyzwoitą obojętność. Czyżby te „jego” były jeszcze ładniejsze? Pochmurnieję i siedzę naburmuszona. Zdziwiony, cytuje dobrych autorów: – Cóż to? Wiatr się odwrócił? „Hildo, skąd ten smutek na twej twarzy?” Ale ja milczę. Kelner przynosi asti. By przepędzić smutek i ugasić pragnienie, wychylam duszkiem całą szklaneczkę. Kobieciarz naprzeciw mnie usprawiedliwia się, że umiera z głodu, i rzuca się łapczywie na krwisty rostbef. Muszkatelowy i zdradliwy płomień asti obejmuje mi piekącym obrąbkiem uszy, podsyca pragnienie. Podsuwam szklankę i piję teraz wolniej, z oczami wpółzamkniętymi z rozkoszy. Mój przyjaciel śmieje się: – Pijesz tak, jakbyś ssała. Cóż za zwierzęcy wdzięk jest w tobie, Klaudynko. – A wie pan, Fanszetka ma synka. – Nie, nie wiem. Trzeba mi go było pokazać! Założę się, że śliczny jest jak marzenie. – O, jeszcze śliczniejszy… Och, te raki! A wie pan, Renaud (za każdym razem gdy wymawiam jego imię, podnosi na mnie oczy), u nas, w Montigny, są takie całkiem malutkie raki, łowiłam je zawsze rękami w Gué-Ricard, brodząc po wodzie. Te są cudownie pieprzne. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner