Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 2 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Walter Jon Williams
‹Praxis›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułPraxis
Tytuł oryginalnyThe Praxis
Data wydaniawrzesień 2003
Autor
PrzekładPiotr Staniewski, Grażyna Grygiel
Wydawca MAG
CyklUpadek Imperium Strachu
ISBN83-89004-49-6
Format384s. 115×185mm
Cena29,—
Gatunekfantastyka
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

Upadek imperium strachu. Praxis

Esensja.pl
Esensja.pl
Walter Jon Williams
1 2 3 5 »
Oto fragment pierwszego tomu nowej trylogii Waltera Jona Williamsa. Tym razem autor „Metropolity” i „Aristoi” stworzył pełną rozmachu space operę, który to gatunek w ostatnich latach przeżywa prawdziwy renesans.

Walter Jon Williams

Upadek imperium strachu. Praxis

Oto fragment pierwszego tomu nowej trylogii Waltera Jona Williamsa. Tym razem autor „Metropolity” i „Aristoi” stworzył pełną rozmachu space operę, który to gatunek w ostatnich latach przeżywa prawdziwy renesans.

Walter Jon Williams
‹Praxis›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułPraxis
Tytuł oryginalnyThe Praxis
Data wydaniawrzesień 2003
Autor
PrzekładPiotr Staniewski, Grażyna Grygiel
Wydawca MAG
CyklUpadek Imperium Strachu
ISBN83-89004-49-6
Format384s. 115×185mm
Cena29,—
Gatunekfantastyka
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup
PROLOG
Shaa był ostatnim ze swej rasy. Leżał na kanapie w Wielkim Azylu, olbrzymim, przykrytym kopułą budynku wydrążonym w wielkim granitowym płaskowyżu Górnego Miasta. Stąd rasa Shaa wyruszyła kiedyś na podbój imperium; stąd zarządzała losami miliardów. A teraz Shaa wrócili tu, by umrzeć.
Ten Shaa nazywał się Antycypacja Zwycięstwa. Urodził się u zarania Praxis, gdy Shaa dopiero planowali swe podboje, ale jeszcze ich nie rozpoczęli, więc w ciągu swego długiego życia był świadkiem późniejszych triumfów i chwały. Inne rasy kolejno dostawały się w ich jarzmo i Shaa oraz ich parowie narzucali im jednolite zasady.
Antycypacja Zwycięstwa już od wieków nie opuszczał Wielkiego Azylu. Cały czas otaczali go lokaje i oficjele, członkowie podległych ras, którzy przynosili raporty i prośby i przekazywali jego rozkazy w najdalsze rejony dominiów. Służba myła i ubierała Shaa, utrzymywała wielką sieć komputerową, do której podłączone były jego nerwy, i przynosiła wykwintne jedzenie, by zadowolić jego słabnący apetyt. Shaa ani przez chwilę nie pozostawał sam, ale cały czas dręczyła go gorzka samotność.
Nikt go już nie rozumiał. Z nikim nie mógł już dzielić wspomnień z czasów chwały.
Wspomnienia tamtych dni nadal były żywe. Shaa wyraźnie pamiętał gorączkowe pragnienie parów, by wszystkich – nawet sam wszechświat – nagiąć do doskonałej prawdy Praxis. Pamiętał wspaniałe początkowe zwycięstwa, pamiętał, jak prymitywnych Naksydów zmieniono w gatunek podległy Shaa i jak podbito Terran, Tormineli, Lai-ownów i wiele innych ras.
Jednak każdy podbój zmniejszał oczekiwania i studził zapał spalający Shaa. Każdą rasę należało najpierw kształcić do wyznaczonych jej zadań, starannie pielęgnować, tak jak z sadzonek hoduje się drzewa, których gałęzie trzeba podwiązywać, naginać i formować, by osiągnęły doskonałość i jedność z Praxis. Rasy podległe należało – jak drzewa – przycinać i formować. Używano do tego kul i batogów; obdzierano ze skóry; stosowano anihilujący ogień bomb antymaterii, powolne pustoszenie radiacją i jeszcze wolniej działający, bezlitosny głód. Wykonano olbrzymią pracę, brzemię odpowiedzialności było niezwykłe, wynik jednak wciąż niepewny.
Gdyby tylko Shaa mieli więcej czasu! Wystarczyłoby jeszcze kilka tysiącleci na pielęgnację ogrodu doskonałości. Wówczas Antycypacja Zwycięstwa mógłby umrzeć w przeświadczeniu, że chlubne zadanie zostanie wypełnione.
Lecz Shaa zabrakło potrzebnego czasu. Najpierw ustąpili najstarsi, pamięć ich zawiodła; nie stara pamięć – ta pozostała klarowna – ale pamięć nowsza, która nie mogąc zastąpić tej starej, nie znalazła miejsca w ich umysłach.
Shaa nie potrafili przechować wspomnień o tym, jak rozkwitały ich własne marzenia. Stracili nie przeszłość, lecz teraźniejszość.
Uciekali się do sztucznego wspomagania: potężne pamięci komputerowe podłączone do ich układu nerwowego przechowywały najdrobniejsze szczegóły ich życia. Z czasem jednak dostęp do tych pamięci stawał się coraz bardziej męczący i w końcu mozolny trud przestał się opłacać.
Wielka konstelacja Shaa zaczynała więc gwiazda po gwieździe gasnąć. Potrafili zadawać śmierć bez trwogi – sami też się śmierci nie bali. Strapieni, że stali się zawadą w realizacji swych własnych snów, wybierali śmierć i robili to z całym rytuałem.
Antycypacja Zwycięstwa był ostatni. Leżał na kanapie wśród wielkich maszyn, które pomagały mu przeszukiwać pamięć. Wiedział, że wkrótce musi obarczyć odpowiedzialnością kogoś innego.
Jak mógł najlepiej, prowadził młodsze rasy jedynie słuszną drogą. W swoim czasie zarówno nagradzał ogromnymi bogactwami, jak i wymierzał straszliwe kary. Stworzył system, dzięki któremu Praxis mogło być kontynuowane po jego śmierci, a imperium pozostanie stabilne.
Miał nadzieję, że po jego śmierci nic się nie zmieni.
Zupełnie nic. Nigdy.
JEDEN
– Oczywiście, zabiję się natychmiast po śmierci Wielkiego Pana.
Kapitan Gareth Martinez, z trudem dotrzymując kroku długonogiemu Dowódcy Floty Enderby′emu, na te słowa aż się potknął.
– Milordzie? – Kapitan odzyskał równowagę i ponownie wyciągnął nogi, krocząc z lewej strony dowódcy. Ich obcasy znów zgodnie stukały na wygładzonej, błyszczącej powierzchni z materiału asteroidalnego, wyściełającego pomieszczenia Centrum Dowodzenia.
– Zgłosiłem się na ochotnika – oznajmił Enderby swym zwykłym, monotonnym tonem. – Moja rodzina musi mieć przedstawiciela na stosie pogrzebowym, a ja jestem najodpowiedniejszym kandydatem. Jestem u szczytu kariery, dzieci mam dobrze ustawione, a żona się ze mną rozwiodła. – Spojrzał na Martineza spod prostych białych brwi. – Dzięki śmierci moje imię i imię mojej rodziny będzie czczone wiecznie.
Oraz pomoże wszystkim zapomnieć o finansowym skandaliku, w jaki zamieszana jest twoja żona, pomyślał Martinez. Szkoda, że to małżonki Enderby′ego – zamiast Dowódcy Floty - nie można wykorzystać w charakterze rodzinnej ofiary.
Szkoda – zwłaszcza dla Martineza.
– Będzie mi pana brakowało, milordzie – stwierdził.
– Rozmawiałem o panu z kapitanem Tarafahem – oznajmił Enderby. – Zgodził się wziąć pana na „Koronę” na stanowisko oficera łączności.
– Dziękuję, milordzie – odparł Martinez. Tonem głosu starał się nie zdradzić głębokiego rozczarowania.
Rodzina Martineza należała do parów – klanów umieszczonych przez Wielkich Panów, Shaa, nad wszelkimi stworzeniami. Choć wobec Shaa wszyscy parowie byli równi, sami parowie mieli na ten temat pogląd mniej idealny. Nie wystarczyło po prostu być parem – musiałeś być właściwym rodzajem para.
A Martinez z pewnością należał do tych niewłaściwych. Na odległej planecie Laredo klan Martinezów był wszechmocny, ale wśród parów wysokiej kasty, których pałace zdobiły Górne Miasto Zanshaa, tacy prowincjusze jak oni zupełnie się nie liczyli. Subtelne różnice pozycji nie miały podstawy prawnej, ale ich wpływ czuło się we wszystkich sferach społeczności parów. Pochodzenie Martineza dawało mu miejsce w akademii wojskowej parów, potem stopień oficerski, ale na tym koniec.
W ciagu sześciu lat służby osiągnął stopień porucznika. Jego ojcu, Marcusowi Martinezowi, ta sama droga zajęła kilkanaście lat – potem rozgoryczony podał się do dymisji, wrócił na Laredo i zajął się zbijaniem fortuny.
Martinezowi potrzebny był wpływowy patron, dzięki któremu mógłby awansować. Sądził, że takim patronem stanie się Dowódca Floty Enderby, który doceniał jego zdolności i gotów był przymknąć oko na to, że jego podopieczny pochodzi z zapyziałej dziury i mówi żałosnym akcentem. Martinez mimo wysiłku w żaden sposób nie mógł się pozbyć swej charakterystycznej wymowy.
Co należy robić, gdy twój zwierzchnik zapowiada samobójstwo? – zastanawiał się Martinez. Próbować odwieźć go od tej decyzji?
– Tarafah to dobry oficer – zapewnił go Enderby. – Zajmie się tobą.
Tarafah ma zaledwie stopień kapitana porucznika, pomyślał Martinez. Nawet gdyby uznał Martineza za najzdolniejszego oficera – co było mało prawdopodobne – nie miałby wpływu na jego awans. Mógłby tylko rekomendować go swemu szefowi, a ten z kolei miałby swoich protegowanych i oczywiście oni byliby dla niego ważniejsi od Martineza.
Tkwię w gównie po pas, stwierdził Martinez w duchu. Chyba że uda mi się przekonać dowódcę, żeby się nie unicestwiał.
– Milordzie… – Musiał przerwać, bo zbliżył się inny oficer, starszy dowódca eskadry Elkizar z towarzyszącymi osobami. Byli Naksydami, członkami pierwszego gatunku podbitego przez Shaa. Martinez stłumił rozdrażnienie, widząc, jak kicają po gładkiej podłodze. Przerwali mu teraz ważną rozmowę, a zawsze czuł się w ich obecności nieswojo.
Może dlatego, że tak się dziwnie przemieszczali. Mieli sześć kończyn – cztery nogi i górną parę, która mogła pełnić rolę zarówno rąk, jak i nóg. Uznawali dwie prędkości: zerową oraz bardzo, bardzo dużą. Gdy szli, bez ustanku poruszali czterema stopami; stopy darły grunt, bez względu na rodzaj podłoża, nawet gdy nic to nie dawało, a kiedy chcieli przemieszczać się szczególnie szybko, opuszczali swe centauropodobne ciała i wykorzystywali również dwie przednie kończyny. Wówczas miotali się wężowymi ruchami – widok ten wywoływał u Martineza nieprzyjemny dreszcz.
Ciała Naksydów pokrywały czarne karbowane łuski, ozdobione zmiennymi czerwonymi wzorami, które u Naksydów były środkiem porozumiewania się. Inne gatunki albo nie potrafiły rozszyfrować tego kodu, albo uważały go za bardzo trudny. Oficerowie mieli na sobie mundury kameleonowe, które wiernie odtwarzały zmienny wzór ciała. To umożliwiało Naksydom wzajemną komunikację.
Na macierzystej plancie, w swym prymitywnym państwie, Naksydzi przemieszczali się w sforach prowadzonych przez dominującą jednostkę. Tutaj nadal hołdowali temu zwyczajowi. Odznaki stopni wojskowych były zbyteczne – wystarczyło obserwować język ciała i zachowanie Naksydów, by stwierdzić, którzy z nich są podwładnymi, a którzy dominantami: ci zachowywali się nieznośnie arogancko, niższe kasty natomiast służalczo się płaszczyły.
1 2 3 5 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Inne recenzje

Umarł król, niech żyje…?
— Joanna Słupek

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.