Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 8 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

David Drake, Eric Flint
‹W sercu ciemności›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułW sercu ciemności
Tytuł oryginalnyIn the Heart of Darkness
Data wydania10 grudnia 2005
Autorzy
Wydawca ISA
CyklBelizariusz
ISBN83-7418-090-0
Format432s. 115×175mm
Cena29,90
Gatunekfantastyka
WWW
Zobacz w
Wyszukaj wMadBooks.pl
Wyszukaj wSelkar.pl
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj / Kup

W sercu ciemności

Esensja.pl
Esensja.pl
David Drake, Eric Flint
« 1 2 3 4 5 19 »

David Drake, Eric Flint

W sercu ciemności

Rozdział 1
Ranapur
Wiosna, 530 r. n. e.
Belizariusz obserwował kamienną kulę mknącą po niebie. Leciała po łuku nie mniejszym niż pocisk wyrzucony z katapulty, ale uderzyła w kamienną ścianę otaczającą Ranapur ze znacznie większą siłą. Nawet przytłumiony wybuchami dział odgłos uderzenia był wprost ogłuszający.
– Co najmniej trzydzieści centymetrów średnicy – stwierdził Anastazjusz.
Belizariusz pomyślał, że ocena wielkości pocisku, jakiej dokonał katafrakt, zgadza się także z jego oceną, więc kiwnął potakująco głową. Walentynian, kolejny doświadczony weteran z jego ochrony, skrzywił się kwaśno.
– I co z tego? – zapytał zrzędliwie. – Widziałem już katapulty, które miotały większe pociski.
– Wcale nie takie wielkie – zaprzeczył Anastazjusz. – I nie miotały ich z taką siłą. – Potężny Trak wzruszył ramionami. – Nie ma powodu, żebyśmy się nawzajem oszukiwali. Te piekielne urządzenia Malawian sprawiają, że nasza artyleria wygląda przy nich jak zabawki.
Menander, ostatni z trzech katafraktów, którzy towarzyszyli Belizariuszowi w podróży do Indii, wtrącił się do rozmowy.
– A co ty o tym myślisz, generale?
Belizariusz chciał odwrócić się w siodle, żeby odpowiedzieć. Ale ten szybki ruch nagle przerwało cicho wymamrotane przekleństwo.
Anastazjusz zachichotał.
– To naprawdę zadziwiające, jak szybko zapominamy nasze stare umiejętności, nieprawdaż?
Belizariusz uśmiechnął się ze smutkiem, gdyż prawdziwości tej uwagi nie można było zaprzeczyć. Generał wprowadził strzemiona do oficjalnego wyposażenia swojej kawalerii zaledwie kilka miesięcy temu, zanim wyruszył w podróż do Indii. I szybko zdążył zapomnieć o wszystkich drobnych sztuczkach, które umożliwiały utrzymywanie równowagi w siodle bez strzemion. Jednakże misja ambasadorska, którą Belizariusz prowadził, nie pozwaliła mu oczywiście na zabranie tych nowych urządzeń do Indii. Strzemiona były jedną z niewielu rzeczy należących do militarnego wyposażenia Rzymu, która mogłaby dać im przewagę w wojnie z Imperium Malawy, i Belizariusz nie uważał za słuszne, aby zdradzać ich tajemnicę przed przyszłymi wrogami.
Ale w głębi duszy bardzo tęsknił za strzemionami i każdy drobny ruch w siodle, powodujący utratę równowagi, przypominał mu o tych przedmiotach tak bardzo ułatwiających jazdę na grzbiecie konia. Nawet gdy wykonywał tak prostą czynność, jak odwrócenie się w siodle, by odpowiedzieć na pytanie stojącego za nim młodego Traka.
– Zgadzam się z Anastazjuszem, Menandrze – powiedział generał. – A nawet wydaje mi się, że pomniejsza on ten problem. Polega on nie tylko na tym, że w tym momencie działa Malawian są znacznie skuteczniejsze od naszej artylerii. Gorsze jest to, że nasze techniki i urządzenia artyleryjskie już dawno osiągnęły szczyt rozwoju i możliwości, podczas gdy sprzęt Malawian ciągle należy do prymitywnych i surowych.
Oczy Menandra otworzyły się szerzej.
– Naprawdę? Wydają się takie…
Młody żołnierz dokładnie omiótł spojrzeniem pole walki. Belizariusz i jego świta dotarli do Ranapur zaledwie tydzień temu. Ale północna prowincja Indii, której stolicą było właśnie Ranapur, zbuntowała się już dwa lata temu przeciwko swoim malawiańskim panom. Od prawie roku miasto było oblężone przez wojska Imperium. Tereny wokół potężnej stolicy, niegdyś tętniące życiem, dawno już zamieniły się w jałową pustynię, a potem przeryto je całymi systemami rowów i ziemnych fortyfikacji.
Widok miasta, bardziej niż cokolwiek innego, przypominał Menandrowi ogromny kopiec mrówek. Gdziekolwiek spojrzał wszędzie widział mrowie żołnierzy i niewolników noszących towary, zapasy, amunicję. Czasami posługiwali się wózkami i taczkami, ale zwykle po prostu nosili ciężary na własnym grzbiecie. W odległości nie mniejszej niż trzydzieści metrów od nich dwóch niewolników dźwigało gęsto pleciony kosz z prochem, zabezpieczony od góry gliną. Kosz wisiał na bambusowym drągu, którego końce spoczywały na ramionach tragarzy. Niewolnicy pocili się bardzo mocno pomimo skromnego ubioru – nosili jedynie przepaski biodrowe. Oczywiście dużą część tej wilgoci wyciskał z nich obezwładniający skwar, wszechobecny na nizinach wielkiego Gangesu północnych Indii podczas pory suchej, którą Hindusi nazywali garam. Ale większość potu pojawiała się na skórze pracujących z powodu ciężaru, jaki dźwigali na ramionach. Menander oceniał wagę kosza na ponad trzydzieści kilogramów i wiedział, że ten ciężar jest jednym z wielu, jakie dzisiejszego dnia ci ludzie już przenieśli.
Podobna scenka powtarzała się wielokrotnie – wszędzie tam, gdzie tylko spojrzał. Całe miasto Ranapur otoczone było drewnianymi palisadami, wałami ziemnymi, rowami i wszelkimi innymi umocnieniami. Rowy zostały zbudowane przez Malawian jako osłona przed pociskami z katapult z oblężonego miasta i okazjonalnymi wypadami obrońców.
Menander pomyślał, że Malawianie są wyjątkowo ostrożni. On sam był zbyt niedoświadczony, żeby prawidłowo ocenić szanse oblegających i oblężonych, ale Belizariusz i jego weterani na oko szacowali liczebność armii Imperium otaczającej Ranapur na około dwieście tysięcy.
Ta liczba była wprost oszałamiająca. Żadne zachodnie mocarstwo nie byłoby w stanie zebrać takiej siły na polu bitwy. A żołnierze – Menander zdawał sobie z tego sprawę – byli tylko niewielką częścią ogromnej populacji zamieszkującej Indie. Młody katafrakt niewiele widział ze swojego obecnego punktu widokowego, ale wiedział, że na wszystkich drogach w pobliżu miasta tłoczyły się wozy i zaprzęgi dostarczające żywność dla armii.
Zerkając na południe, widział barki, wolno płynące po rzece Jamunie w kierunku tymczasowych doków, które Malawianie wznieśli naprędce, żeby móc wyładowywać pożywienie dla żołnierzy. Każdy z tych statków miał wyporność od trzech do sześciu ton – była to wielkość przeciętnego dalekomorskiego okrętu, jakie opuszczały stocznie nad Morzem Śródziemnym. Barki zwoziły z całych północnych Indii zapasy i jedzenie, produkowane przez zastępy poddanych Imperium Malawy.
Oprócz barek z zaopatrzeniem, na rzece – przy południowym brzegu – cumowało sporo statków podobnej wielkości, ale znacznie bardziej luksusowych i lepiej wyposażonych. Stanowiły one tymczasowe miejsca zamieszkania dla malawiańskiej szlachty i wysokich urzędników. W wielu miejscach na rzece Menander mógł zobaczyć poruszające się bardzo szybko wąskie wiosłowe łodzie. Na ich pokładach roiło się od żołnierzy. Malawianie utrzymywali stałe patrole, pilnujące rzeki i całkowicie odcinające oblężony Ranapur od rzecznego szlaku.
Ale wzrok Menandra najbardziej przyciągały odlane z brązu potężne działa, które stale ostrzeliwały Ranapur. Z niewielkiego wzniesienia, z którego on i pozostali Rzymianie przypatrywali się oblężeniu, widział osiem z nich. Każde działo ustawiono na kamiennej podstawie i otoczono niskim ziemnym wałem – wokół dział nie ustawała krzątanina gromady żołnierzy i niewolników.
– To prawie jak magia – stwierdził Menander.
Belizariusz potrząsnął głową.
– Nie ma w tym nic magicznego, przyjacielu. To tylko metalurgia i chemia, nic więcej. I na dodatek, jak już mówiłem, surowa i prymitywna metalurgia i chemia.
Generał rozejrzał się dookoła. Pokaźna radżpucka eskorta kręciła się w pobliżu, ale żołnierze pozostawali poza zasięgiem jego głosu.
Belizariusz przechylił się w siodle do przodu. Kiedy przemówił, jego głos był cichy i skupiony. Mówił jednak wystarczająco głośno, żeby trzej katafrakci mogli usłyszeć jego słowa, ale były one skierowane głównie do Menandra. Ze wszystkich setek katafraktów, jacy tworzyli osobistą ochronę Belizariusza – a jego doborowy oddział złożono z najlepszych najemników – żaden nie był tak śmiertelnie niebezpieczny jak Walentynian i Anastazjusz. To właśnie dlatego wybrał ich na towarzyszy podróży do Indii, pełnej nieznanych niebezpieczeństw. Ale, pomimo wszystkich bojowych umiejętności, żaden z weteranów nie potrafił sobie dobrze radzić z wyzwaniami, jakie stawiała przed nimi zupełnie nowa sytuacja. Nawet po kilku latach zdobywania doświadczeń młody Menander nie dorówna w walce Anastazjuszowi i Walentynianowi. Ale okazało się, że katafrakt znacznie szybciej dostosowuje się do nowych warunków i przyswaja sobie nowe umiejętności i strategie, jakie Malawianie wprowadzali do sztuki wojennej.
– Posłuchajcie mnie. Wszyscy. Możliwe, że nie uda mi się przetrwać tej podróży. Cokolwiek jednak się wydarzy, najważniejsze jest, aby któryś z nas powrócił do Rzymu z całą wiedzą, jaką tutaj zdobyliśmy i przekazał te informacje Antoninie i Janowi z Rodos.
Walentynian chciał zaprotestować, ale Belizariusz zbył go machnięciem ręki.
– To idiotyczne, Walentynianie, i ty zdajesz sobie z tego sprawę lepiej, niż ktokolwiek inny. Z tysiąca powodów można zginąć na polu bitwy, podobnie jak poza nim, a ja wcale nie jestem bardziej odporny niż ktokolwiek inny. Najważniejsze są informacje.
Spojrzał ponownie w kierunku Radżputów, ale kawalerzyści ciągle utrzymywali sporą odległość od oddziałku Rzymian.
– Wyjaśniłem wam już, na jakiej zasadzie działają te ich armaty – powiedział. Mrugnął okiem do Menandra. Młody Trak natychmiast zaczął recytować skład prochu i wymieniać kolejne etapy, pozwalające na dokładne przygotowanie mieszanki. Jego słowa brzmiały trochę jak kołysanka – jak piosenka powtarzana często i już niemal bezwiednie.
Belizariusz pokiwał głową.
– Tak, moczenie i mielenie są drogą do sukcesu. Pamiętajcie o tym. – Kiwnął nieznacznie głową w kierunku odległych dział. – Proch Malawian jest raczej kiepskiego gatunku, w porównaniu z tym, co można w tej dziedzinie osiągnąć. Podobnie jak ich umiejętności obróbki metali.
« 1 2 3 4 5 19 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Każde martwe marzenie
Robert M. Wegner

3 XI 2017

Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.

więcej »

Niepełnia
Anna Kańtoch

1 X 2017

Zamieszczamy fragment powieści Anny Kańtoch „Niepełnia”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Różaniec – fragment 2
Rafał Kosik

10 IX 2017

Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Tegoż twórcy

Cudzego nie znacie: My już są Amerykany
— Miłosz Cybowski

Cudzego nie znacie: Średniowieczna SF
— Ewa Pawelec

Inna wojna
— Janusz A. Urbanowicz

Krótko o książkach: Wrzesień 2001
— Artur Długosz, Janusz A. Urbanowicz, Grzegorz Wiśniewski

Pierwsza krew
— Janusz A. Urbanowicz

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.