Zamieszczamy pięć pierwszych rozdziałów powieści Richarda Morgana „Trzynastka”. Objęta patronatem Esensji książka ukaże się nakładem wydawnictwa ISA.
Richard Morgan
Trzynastka
Zamieszczamy pięć pierwszych rozdziałów powieści Richarda Morgana „Trzynastka”. Objęta patronatem Esensji książka ukaże się nakładem wydawnictwa ISA.
Richard Morgan
‹Trzynastka›
Lśniąca stal, lśniąca stal…
Larsen mruga i porusza się słabo na automatycznym wózku szpitalnym, sunącym pod kolejnymi panelami świetlnymi i poprzecznymi belkami sufitu. Razem z obrazem powoli pojawia się niepewne rozpoznanie: jedzie grzbietowym korytarzem. W górze światło odbija się pod kątem od każdego metalowego wspornika, przechodząc od błysku do pełnego blasku i z powrotem, gdy Larsen je mija. Przypuszcza, że obudziły ją właśnie te powtarzające się błyski. Albo kolano, które potwornie boli, nawet przez znajome opary środków wybudzających. Jedna ręka spoczywa na piersi, wciskając się w cienką tkaninę kriogenicznego trykotu. Chłodny dotyk powietrza na skórze zdradza, że nie ma na sobie nic więcej. Ogarnia ją upiorne uczucie déjà vu. Kaszle słabo, podrażniona resztkami wypompowanego z jej płuc żelu ze zbiornika. Znów się porusza i mamrocze coś pod nosem.
…znowu…?
– Tak, znowu. Tak, ponownie dziedzictwo kormorana.
To dziwne. Nie spodziewała się obcego głosu, zwłaszcza mówiącego zagadkami. Wybudzanie było zazwyczaj całkowicie mechanicznym procesem, z komputerem zaprogramowanym na obudzenie ich przed przylotem, i o ile coś się nie zepsuło…
Czyli jesteś teraz superekspertką od kapsuł kriogenicznych, co?
Nie jest – całe jej wcześniejsze doświadczenie sprowadza się do trzech wybudzeń testowych i jednego prawdziwego, na końcu podróży w tamtą stronę. Przypuszcza też, że stąd właśnie uczucie déjà vu. Mimo wszystko…
…więcej niż trzy… to nie jest więcej, to nie…
Gwałtowność odpowiedzi ma w sobie zadrę, która wcale jej się nie podoba. Gdyby usłyszała ją w głosie kogoś innego, na przykład badanego pacjenta, pomyślałaby o środkach uspokajających, może nawet o wezwaniu ochrony. Jednak we własnych myślach było to nieoczekiwane i mrożące krew w żyłach, jak nagłe uświadomienie sobie, że w domu jest ktoś jeszcze, jakiś nieproszony gość. Jak pojawiająca się znikąd myśl, że może nie jest się do końca przy zdrowych zmysłach.
To prochy, Ellie. Daj spokój, przeczekaj to.
Lśniąca sta…
Wózek podskakuje lekko skręcając w prawo. Z jakiegoś powodu wzbudza to w niej gwałtowne przyspieszenie pulsu, reakcję, w której, w obecnym stanie, otumaniona prochami, prawie nieświadomie rozpoznaje panikę. Niczym strużka wody przebiega przez nią dreszcz nadchodzącej zagłady. Rozbiją się, uderzą w coś lub coś walnie w nich, coś potężnego, starożytnego i poza ludzkim zrozumieniem, wirującego odwiecznie w nieskończonej nocy na zewnątrz statku. Podróże kosmiczne nie są bezpieczne, była szalona myśląc inaczej, zgadzając się na kontrakt i sądząc, że ujdzie jej to płazem, tam i z powrotem do domu w jednym kawałku, jakby nie różniło się to niczym od lotu suborbitalnego nad Pacyfikiem, po prostu nie dało się…
Daj spokój, Ellie. To przez prochy.
Wtedy zdaje sobie sprawę, gdzie jest. W polu jej widzenia pojawiają się złożone, pajęcze ramiona automatycznego chirurga, a wózek wjeżdża na stanowisko diagnostyczne. Ogarnia ją fala ulgi. Coś jest nie tak, ale znalazła się we właściwym miejscu. „Horkan’s Pride” wyposażono w najlepsze automatyczne systemy medyczne, jakie potrafi zbudować INKOL – przeczytała to w „Wiadomościach Kolonii”, a kilka tygodni przed wylotem cała SI statku przeszła gruntowną aktualizację. Zresztą, są pewne granice tego, co może się stać z zamrożonym ciałem, prawda, Ellie? Funkcje organiczne spowolnione do niemożliwości, podobnie jak wszelkie paskudztwa, które mogłaby w sobie chować.
Jednak nie chce jej opuścić panika, poczucie nieuchronności strasznego losu. Czuje się otępiała i uparta, jak pies niepotrafiący przestać przejmować się znieczuloną nogą.
Obraca głowę w bok i widzi go.
Niczym prąd uderza w nią kolejna fala rozpoznania, tym razem ostrzejsza.
Kiedyś, będąc w Europie, odwiedziła Museo della Sindone w Turynie i obejrzała trzymaną tam tkaninę z obrazem torturowanego człowieka. Stała w mroku po drugiej stronie kuloodpornej szyby, otoczona nabożnymi szeptami wiernych. Choć sama nigdy nie była wierząca, dziwnie poruszyły ją ostre i puste linie twarzy patrzącej na nią z hermetycznej komory próżniowej. Twarz zdawała się być świadectwem ludzkiego cierpienia, które całkowicie porzuciło swoje boskie pretensje, przez co poświęcone mu modlitwy stawały się zupełnie niedorzeczne. Gdy Larsen patrzyła na nią, uderzyła ją uparta chęć przetrwania organicznego życia, dziedzictwo wbudowanego, ukrytego oporu, będącego darem długiego marszu ewolucji.
To mógł być ten sam człowiek. Tu i teraz.
Opiera się o wysoką szafkę w rogu i patrzy na nią, z żylastymi ramionami złożonymi na wychudłej klatce piersiowej, a jego żebra widać nawet przez koszulkę. Długie proste włosy wiszą po obu stronach wąskiej twarzy o rysach zaostrzonych jeszcze przez ból i pragnienie. Usta zaciska w wąską kreskę zarysowaną między ostrym podbródkiem i wąskim nosem. Policzki ma zapadnięte.
Spogląda mu w oczy i jej serce opornie zrywa się do gwałtowniejszej pracy.
– Czy to… – Wraz ze słowami budzi się w niej teraz okropne zrozumienie, potworne rozpoznanie, którego jej świadomość wciąż stara się uniknąć. – Czy to moje kolano? Moja noga?
Nagle znajduje w sobie siłę, podpiera się na łokciach i zmusza się do spojrzenia.
Widok zderza się ze wspomnieniami.
Budzi się w niej wrzask, momentalnie rozdzierając otulające jej świadomość zasłony prochów. Nie zdaje sobie sprawy, jak słabo to brzmi w zimnym pomieszczeniu sali operacyjnej, ale w jej wnętrzu krzyk wydaje się rozrywać bębenki uszu, a wiedza przychodząca wraz z nim zakrywa jej oczy mrokiem grożącym wessaniem w pustkę. Zdaje sobie sprawę, że nie krzyczy z powodu tego, co widzi.
Nie z powodu równo zabandażowanego kikuta kończącego prawą nogę dwadzieścia centymetrów poniżej biodra. To nie to.
Nie przez zrozumienie, że ból w kolanie to złudny ból w kończynie, której już nie ma. To nie to.
Wrzeszczy z powodu wspomnienia.
Wspomnienia jazdy wózkiem przez cichy korytarz, lekkiego podskoku i skrętu do sali operacyjnej, a potem otępienia lekami, narastającego jęku piły tarczowej, paskudnego dźwięku cięcia i cichego trzasku podążającego za ostrzem kauteryzującego lasera. Wspomnienia poprzedniego razu i obrzydliwego, wykręcającego wnętrzności zrozumienia, że wszystko to się powtórzy.
– Nie – szepcze. – Proszę.
Ciepła dłoń o długich palcach dotyka jej czoła. Pochyla się nad nią oblicze z Całunu Turyńskiego.
– Ciiii… kormoran wie, czemu…
Za jego twarzą dostrzega ruch. Dzięki wspomnieniom wie, czym jest. Ciche, mechaniczne ruchy pajęczych nóg budzącego się do życia autochirurga.
Lśniąca stal…
Ponad wszystko ciężkie lekcje tego stulecia nauczyły nas, że konieczne jest wprowadzenie stałego nadzoru i skutecznych ograniczeń oraz że wymagane w związku z tym systemy porządkowe muszą działać na najwyższym poziomie integralności i wsparcia.
„Raport Jacobsena”
Sierpień 2091
Znalazł w końcu Graya w marsjańskim obozie przygotowawczym w Peru, tuż za granicą Boliwii, pod nazwiskiem Rodriguez ukrywającego się za tanią chirurgią plastyczną. Samo w sobie nie było to złym sposobem na zniknięcie i prawdopodobnie wystarczyłoby dla standardowych kontroli. Weryfikacje tożsamości w obozach przygotowawczych nie były zbyt gruntowne, bo tak naprawdę nikogo nie obchodziło, kim człowiek był, zanim się zgłosił. Mimo wszystko zostawił po sobie kilka dość ewidentnych śladów, których można było poszukać, jeśli wiedziało się jak, a Carl z metodycznym uporem bliskim już desperacji szukał go od wielu tygodni. Wiedział, że Gray jest gdzieś na Altiplano, ponieważ tam prowadził jego ślad z Bogoty oraz dlatego, że wariant trzynasty nie miał właściwie innego miejsca, gdzie mógłby uciekać. Wiedział i zdawał sobie sprawę, że odnalezienie śladów i zgarnięcie go jest tylko kwestią czasu. Z drugiej strony wiedział też, że dzięki coraz bardziej pobieżnym programom wstępnym, mierzącym w zaspokojenie rosnącego zapotrzebowania, czas był po stronie tamtego. Musiał jak najszybciej coś znaleźć, bo Gray przepadnie, a Carl nie dostanie swojej nagrody.
Kiedy więc doszło do przełomu, gdy z sieci kontaktów, którymi posługiwał się przez wszystkie te tygodnie, dostał wreszcie drobny strzępek informacji, trudno było nie zareagować gwałtownie. Trudno było nie spalić swojej uciążliwie konstruowanej tożsamości, użyć blachy i linii kredytowej Agencji i wynająć zestawu najszybszych pojazdów terenowych dostępnych w Copacabanie. Trudno było nie przekroczyć granicy z prędkością Agencji, wzbudzając kurz i plotki przez całą drogę do obozu, w którym Graya oczywiście już by nie było.
Carl tego nie zrobił.