WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Trzynastka |
Tytuł oryginalny | Black Man |
Data wydania | 1 sierpnia 2008 |
Autor | Richard Morgan |
Przekład | Marek Pawelec |
Wydawca | ISA |
ISBN | 978-83-7418-205-8 |
Format | 592s. 161×240mm; oprawa twarda |
Cena | 49,90 |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
TrzynastkaRichard Morgan
Richard MorganTrzynastkaZamiast tego poprosił parę osób o spłatę długów i zdołał załatwić sobie przelot przez granicę z wojskową jednostką łączności – jakimś starszawym transportowcem z logo korporacji Kolonii na pancerzu prawie całkiem wyblakłym od słońca. Żołnierze należeli do regularnej armii peruwiańskiej, powołani z biednych rodzin nadbrzeżnych prowincji, przeniesieni następnie do zadań ochrony korporacji. Dostawali za to odrobinę więcej niż standardowy żołd poborowego, ale wnętrze transportowca było stosunkowo wygodne jak na wojskowe standardy, nawet z klimatyzacją. W każdym razie byli młodzi i twardzi, z rodzaju, jakiego nie widywało się już często na Zachodzie, niewinnie dumni ze swojej ciężko zdobytej sprawności fizycznej i taniego prestiżu khaki. Wszyscy szeroko się do niego uśmiechali, odsłaniając zepsute zęby, i żaden nie przekroczył dwudziestki. Carl uznał, że ich dobry humor wynika z ignorancji. Mógł się założyć, że dzieciaki nie wiedziały, ile dowództwo bierze za ich usługi od korporacyjnych klientów. Zamknięty we wnętrzu szarpiącego, śmierdzącego potem pojazdu i rozpamiętujący swoje szanse przeciw Grayowi, Carl naprawdę wolałby w ogóle się nie odzywać. Nigdy nie był zbyt rozmowny. Zdecydowanie uważał, że to zbyt przereklamowany sposób na spędzanie czasu. Z drugiej strony, gdy korzystało się z darmowej przejażdżki, istniały pewne granice małomówności, więc zdobył się na trochę niezobowiązującej rozmowy na temat przyszłotygodniowych rozgrywek Argentyny z Brazylią i dorzucał do konwersacji tylko tyle, ile uznał za absolutnie konieczne. Jakieś komentarze na temat Patricii Mocatty i sensu kobiety kapitana w drużynie, która wciąż w większości składała się z mężczyzn. Listy nazwisk graczy. Porównania taktyki. Wszystko wydawało się iść w miarę gładko. – Eres Marciano? – padło w końcu nieuniknione pytanie. Potrząsnął głową. Tak naprawdę był kiedyś na Marsie, ale to była długa i skomplikowana historia i nie miał ochoty jej opowiadać. – Soy contable – odpowiedział im, ponieważ czasami tak właśnie się czuł. – Contable de biotecnologia. Wszyscy się wyszczerzyli. Nie był pewien, czy dlatego, że wcale nie wyglądał jak księgowy od biotechnologii, czy po prostu mu nie uwierzyli. W każdym razie nie naciskali. Przywykli już do mężczyzn, których twarze nie pasowały do opowiadanych historii. – Habla bien el espańol – pochwalił jeden z nich. Faktycznie dobrze mówił po hiszpańsku, choć przez ostatnie dwa tygodnie używał głównie quechua – z marsjańskim akcentem, ale wciąż bliskim swoich peruwiańskich korzeni. Tego właśnie języka używała większość mieszkańców Altiplano, a oni właśnie stanowili podstawę siły roboczej w obozach przygotowawczych, podobnie jak na Marsie. Co nie zmieniało faktu, że językiem przedstawicieli prawa wciąż był tu hiszpański. Poza powierzchowną znajomością używanego w sieci amangielskiego faceci z wybrzeża nie znali niczego innego. Nie był to idealny układ z punktu widzenia korporacji, ale przy podpisywaniu kontraktów INKOL rząd w Limie był nieugięty. Oddanie kontroli korporacjom gringo to jedno, właściwie był to już historyczny precedens. Jednak pozwolenie mieszkańcom Altiplano na kulturalne uwolnienie się od władzy wybrzeża – cóż, na to już nie można było pozwolić. Na szali leżał zbyt duży balast historii. Oryginalni Inkowie sześćset lat temu i ich uparta, trzydziestoletnia odmowa zachowywania się jak przystało na podbity lud, krwawy odwet Tupac Amaru w 1780 r., maoiści z Sendero Luminoso raptem sto lat temu i jeszcze całkiem niedawne wrzenie familias andinas. Lekcja została opanowana, słowo wyrzeczone. Nigdy więcej. Pilnowali tego mówiący po hiszpańsku mundurowi i urzędnicy. Transportowiec zatrzymał się z szarpnięciem i tylne drzwi ciężko otworzyły się na zewnątrz. Do środka wdarło się ostre światło wyżyn, a wraz z nim dźwięki i zapachy obozu. Teraz usłyszał znajome, nie po hiszpańsku przedstawione tonacje quechua wykrzykiwane ponad odgłosami pracującej maszynerii. Stłumił je importowany głos robota, ryczący w amangielskim: „Pojazd cofa, pojazd cofa!”. Skądś dobiegała muzyka, wokal huayno zremiksowany do jakiegoś tanecznego rytmu. Przez wonie oleju silnikowego i plastików przebijał się wszechobecny, ciężki zapach antecuchos pieczonych nad ogniem z węgla drzewnego. Carl pomyślał, że słyszy wirniki startującego gdzieś w oddali śmigłowca. Żołnierze wybiegli ze środka, ciągnąc za sobą plecaki i broń. Carl pozwolił im ruszyć przodem, wyszedł jako ostatni i rozejrzał się wokół, używając ich rozkrzyczanego tłumku jako osłony. Transportowiec zatrzymał się na wiecznobetonowym pasie naprzeciw kilku zakurzonych autobusów kursujących do Cuzco i Arequipy. Za nimi wznosiła się dźwigarowa konstrukcja budynku terminalu, a jeszcze dalej na wzgórzu rozciągał się obóz Garrod Horkan 9, zbudowany z parterowych domków na sterylnym planie kratownicy. Co kilka ulic nad skrzyżowaniami powiewały bielą flagi korporacji z przeplecionymi literami G i H w pierścieniu gwiazd. Przez pozbawione szyb okna terminalu Carl zauważył ludzi w kombinezonach ozdobionych tym samym logo na piersiach i plecach. Cholerne korporacyjne miasta. Złożył swój plecak w schowku na dworcu, zapytał sprzątacza w kombinezonie o kierunek i wyszedł z powrotem na słońce wznoszącej się ulicy. Z drugiej strony błyszczało boleśnie jasne i błękitne jezioro Titicaca. Zsunął na oczy inteligentne szkła Cebe, na głowę wcisnął wymiętego peruwiańskiego stetsona ze skóry i ruszył w górę pochyłości, podążając za muzyką. Ubranie było bardziej sposobem na wtopienie się w mieszkańców niż koniecznością – skórę miał ciemną i dostatecznie stwardniałą, by nie martwić się o słońce, ale szkła i kapelusz umożliwiały ukrycie twarzy. Czarni nie byli tacy znów powszechni w obozach na Altiplano i, choć było to mało prawdopodobne, Gray mógł polecić komuś obserwację terminalu. Im mniej Carl się wyróżniał, tym lepiej. Kilka przecznic w górę ulicy Carl znalazł to, czego szukał. Budynek z prefabrykatów dwukrotnie większy od pozostałych, emanujący z zasłoniętych okien i podwójnych drzwi pulsującym rytmem remiksu huayno. Ściany oblepiono plakatami lokalnych kapel, a otwarte do wnętrza drzwi były obstawione dwoma panelami przedstawiającymi karaibskie życie nocne według jakiejś agencji reklamowej z Limy. Biały piasek i palmy, imprezowe światła. Dziewczyny criolla w bikini, dwuznacznie trzymające butelki z piwem i ruszające biodrami w rytm niesłyszalnej muzyki w towarzystwie facetów o europejskim wyglądzie. Oprócz orkiestry – idealnie umięśnionej i brykającej radośnie w tle, z daleka od kobiet – nikt nie miał skóry ciemniejszej niż szklaneczka szkockiej z wodą. Carl z rozbawieniem potrząsnął głową i wszedł do środka. W środku rytm był głośniejszy, ale wciąż znośny. Dach wznosił się skosem na wysokości pierwszego piętra, a pod nim znajdowała się tylko pusta przestrzeń, więc muzyka uciekała tamtędy. Przy stoliku w rogu trzech mężczyzn i kobieta grali w karty w coś wymagającego licytacji i wyraźnie nie mieli problemów ze zrozumieniem swoich głosów. Przy innych stołach toczyły się rozmowy tworzące rozmazany szmer. Przez drzwi i okiennice wpadało światło słońca, tworząc na podłodze lśniące krechy, ale nie sięgało daleko i jeśli popatrzyło się wprost na nie, a potem w głąb, reszta sali w porównaniu wydawała się być pogrążona w półmroku. W przeciwnym rogu sali zakrzywiony bar wykonany z nitowanych kawałów blachy mieścił pół tuzina pijących. Stał dostatecznie daleko od okien, by pipy beczek z piwem na ścianie z tyłu lśniły łagodnie w półmroku. W ścianie umieszczono drzwi otwarte na równie słabo oświetloną kuchnię, najwyraźniej pustą i nieużywaną. Jedyna widoczna obsługa miała postać przysadzistej kelnerki indigena, snującej się między stołami i zbierającej na tacę butelki i szklanki. Carl przyglądał się jej przez chwilę z uwagą, po czym ruszył za nią, gdy skierowała się do baru. Dogonił ją w chwili, gdy odstawiła tacę na blat. – Butelkę Red Stripe – odezwał się w quechua. – Bez szklanki. Zanurkowała pod unoszonym na zawiasach fragmentem blatu i bez słowa otworzyła stojącą na podłodze lodówkę. Wyjęła z niej butelkę i wyprostowała się, trzymając ją prawie jak criollas z paneli na zewnątrz. Potem sprawnie otworzyła ją nieco zardzewiałym otwieraczem wiszącym u pasa i postawiła ją na barze. – Pięć soli. Jedyna gotówka, jaką miał przy sobie, pochodziła z Boliwii. Wyciągnął wafel INKOL i wysunął go, trzymając dwoma palcami. – Może być? Posłała mu cierpiące spojrzenie i poszła po terminal. Sprawdził godzinę wyświetlaną w lewym górnym rogu szkieł Cebe, po czym je zdjął. Wprawdzie przestawiły się już na słabe oświetlenie, ale do tego, co planował, wolał mieć wyraźny kontakt wzrokowy. Położył kapelusz na barze i oparł się obok niego, twarzą w stronę sali, starając się przybrać wygląd kogoś, kto niczego nie chce i świetnie tu pasuje. W teorii powinien po przybyciu zgłosić się do zarządcy osiedla z ramienia GH. Taka była procedura zapisana w Karcie, jednak bolesne doświadczenia z przeszłości, częściowo opłacone własną krwią, nauczyły go, by darować sobie ten etap. Wszędzie tu panowało pełne spektrum niechęci do tego, czym był Carl Marsalis – niechęci mającej swe źródła na każdym poziomie ludzkiej egzystencji. Od strony wysublimowanego poznania politycy potępiali jego egzystencję jako niemoralną. Na poziomie bardziej emocjonalnym dotykała go ogólnoludzka odraza wiążąca się z etykietką zdrajca. Jeszcze głębiej, na fali suchej terminologii raportu Jacobsena, ale zahaczając o hormonalne podstawy instynktów, krył się przyprawiający o zawrót głowy strach, że pomimo wszystko wciąż był jednym z nich. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner
Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Przeczytaj to jeszcze raz: Duchy w powłokach
— Beatrycze Nowicka
Krótko o książkach: Modyfikowany węgiel
— Miłosz Cybowski
Berserker yaoi
— Michał Kubalski
Takeshi na mokro
— Eryk Remiezowicz
Bez siły charakteru
— Eryk Remiezowicz
Coraz wyżej
— Eryk Remiezowicz
Kryminał czarny jak węgiel
— Eryk Remiezowicz, Janusz A. Urbanowicz