Zamieszczamy fragment powieści Jeffa VanderMeera „Shriek: Posłowie”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.
Jeff VanderMeer
Shriek: Posłowie
Zamieszczamy fragment powieści Jeffa VanderMeera „Shriek: Posłowie”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa MAG.
Jeff VanderMeer
‹Shriek: Posłowie›
Mary Sabon powiedziała kiedyś o moim bracie Duncanie Shrieku, że „nie jest istotą ludzką, lecz ciągle tylko zbacza i wykracza”. Nie jestem pewna, co miała nadzieję osiągnąć tymi słowami, lecz i tak je wypowiedziała. Wiem, że to zrobiła, gdyż przypadkiem byłam tego świadkiem trzy tygodnie temu na przyjęciu wydanym dla Martina Lake’a. Sama pomogłam zorganizować to przyjęcie, by uczcić najnowsze dzieło genialnego artysty: serię sztychów ilustrujących „Dziennik Samuela Tonsure’a”. (Jedno z wielu przyjęć, które przegapiłem na przestrzeni lat. Może gdybym tam był, wszystko potoczyłoby się inaczej. Może nawet wpłynęłoby to na przeszłość, którą Mary opisała w swoich książkach).
Sabon przybyła długo po tym jak Lake, powściągliwy człowiek o psychice niepozbawionej skaz, wyszedł, udając się w stronę kawiarni „Pod Czerwonogardłym Cielaczkiem”. Nie zaprosiłam jej, jednak pozostali goście najwyraźniej uznali jej obecność za pewnik: zgromadzili się wokół niej jak koraliki oszałamiającego, choć niewątpliwie podrabianego naszyjnika. Pary na parkiecie tańczyły z taką ambicją, że wydawało się, że naszyjnik Sabon krąży wokół niej, choć wielbiciele trwali w bezruchu.
Krople deszczu uderzały o świetlik przy wtórze odgłosu, który przypominał postukiwanie polakierowanych paznokci o szkatułkę na klejnoty. Przez otwarte drzwi balkonowe wpadał świeży zapach deszczu, pomieszany – jak zwykle w Ambergris – z wonią zielonej wilgoci. Pokuśtykałam w dół marmurowych schodów, prosto w ich objęcia, wyławiając każdy śmiech, każdą niedoskonałość i rysę na ich zroszonych potem obliczach. W skład naszyjnika ciał wchodziły nazwiska, które pewnego dnia powinny zostać odhaczone na liście i zasługujące na większą popularność.
Na parterze widziałam już tylko fragmenty Sabon – mignięcie rudych włosów, ziemiste policzki pokryte skupiskami uwodzicielskiego różu, błysk oka, rzęsy ciężkie od tuszu. Absurdalnie wydęte usta. Poczułam miażdżącą woń perfum, które bardziej pasowały do zakładu pogrzebowego. Wyglądała zupełnie inaczej niż podczas naszego pierwszego spotkania – wtedy była gibką studentką – i przez chwilę myślałam, że jest w przebraniu. Czyżby się ukrywała? Przed czym?
– On nie jest istotą ludzką, lecz ciągle tylko zbacza i wykracza.
Przyznaję, że roześmiałam się, słysząc komentarz Sabon, lecz powodowała mną serdeczność, a nie okrucieństwo. Ponieważ Duncan rzeczywiście słynął z dygresji. Rzeczywiście dopuszczał się wykroczeń. Mógłby rozerwać ten żywy naszyjnik na pojedyncze koraliki, w równie zabawny sposób opisując Sabon, gdyby nie zniknął, być może na zawsze, na kilka dni przed przyjęciem. Oto kolejna z jego cech – Duncan zawsze gdzieś znikał, już w dzieciństwie.
Komentarz Sabon był zabawny, ale, wbrew błędnej opinii jednego z dżentelmenów, nie był „ostatecznym stwierdzeniem faktu”. Szkoda, gdyż mój brat to uwielbiał. Gdy ktoś z przekonaniem stwierdzał jakiś fakt, Duncan zrywał się z krzesła i pozbawiał mówcę animuszu, spuszczał z niego powietrze za pomocą ostrza swego dowcipu, zadzierzystego geniuszu argumentacji, bezgranicznego wyczucia ironii. (Mam wrażenie, że oboje ze mnie kpicie. Kimkolwiek byłem za młodu – a nie pamiętam, bym kiedykolwiek był zręcznym rozmówcą – już dawno nie zajmują mnie sztuczki. To domena spór. Niech ci, którzy je ignorują – natywiści i tym podobni – tracą siły na efektowne słowne potyczki, które i tak nie przyniosą im żadnego pożytku).
Tak naprawdę powinnam zacząć jeszcze raz. Od nowa. Na razie pozostawić Sabon jej wielbicielom. Później będę miała czas, by do niej powrócić.
Duncan często tak robił – nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż ponowne rozpoczynanie w środku książki, niczym magik, który udaje, że znika – pozostawiając czytelnika zawieszonego niepewnie nad otchłanią, by samemu zabrać się za budowanie kolejnej fabuły, a ostatecznie spleść wszystko w zgrabną całość, unikając katastrofy. Byłabym głupia, próbując powtórzyć taki wyczyn.
Był czas, gdy Duncan przesiadywał przy biurku w moim mieszkaniu – na starym wygodnym żółtym fotelu, który nasi rodzice kupili w Stockton wiele lat wcześniej. Blask pojedynczej lampki wydobywał jego sylwetkę z półmroku, w którym rozbrzmiewały tylko wezwania na modlitwę dobiegające z Dzielnicy Religijnej oraz chichot Duncana czytającego maszynopis najnowszego rozdziału swojej książki. Uwielbiał własne żarty, tak jak uwielbia się dzieci, które zasługują na miłość niezależnie od upośledzenia, braku kończyn czy złamanego kręgosłupa.
Jednakże najczęściej widywałam Duncana w jego ulubionej tawernie, Sporze Szarego Kapelusza, równie bliskiej jak stukanie tych klawiszy. (Ulubionej? Być może, ale czasami było to po prostu jedyne miejsce, do którego mnie wpuszczano. W bardziej przyzwoitych lokalach witała mnie cisza, jakby w progu nagle stanęło jakieś mityczne stworzenie). Trzeźwy czy pijany, Duncan uznawał Sporę za idealne miejsce do pracy. W jej mrocznych i zadymionych pomieszczeniach, odcięty od zewnętrznego świata za matowymi szybami o zielonym kolorze wodorostów, mój brat czuł się niewidzialny i niezwyciężony. Większość jego tekstów powstała w pokoju na tyłach Spory. Za sprawą nietypowej synchronii korytarzy, która kłóciła się z otaczającą lokal aurą labiryntu, klienci zebrani wokół ołtarza baru mogli, patrząc wzdłuż błyszczącego dębowego kontuaru, dostrzec sylwetkę Duncana oświetloną przez odprysk głównej sali – czasami pisał w natchnieniu w staroświeckim bloku listowym, a czasem leniwie wyglądał przez okno, które co prawda nie pozwalało dojrzeć świata zewnętrznego, lecz dzięki migoczącym zielonym odbiciom ujawniało sekrety wnętrza Duncana. (Świat zewnętrzny przychodził do mnie – przyjmowałem tam Mary, Sirina, Sybel, a nawet Bonmota, filar naszej społeczności).
Był już wtedy potężnym mężczyzną, nosił brodę i ubierał się w szare marynarki bądź płaszcze, które ukrywały wciąż rozwijające się osobliwe właściwości jego ciała. Czasami pozwalał sobie na cygaro – nowy zwyczaj, który zawdzięczał znajomości z alternatywnym historykiem Jamesem Lacondem – a wtedy rozpierał się w fotelu i palił, a ja znajdowałam go zatopionego we wspomnieniach, które nie zawsze byłam w stanie z nim dzielić. W tych chwilach problemy i choroba nie mogły go dotknąć.
Zdecydowanie wolę pamiętać mojego brata z tamtych chwil, spokojnego i skupionego. Gdy tam przebywał, wielu stałych klientów tawerny nazywało go Bogiem Zielonego Światła, sprawiał bowiem wrażenie zarazem ponadczasowego i nadszarpniętego upływem czasu. Teraz, kiedy odszedł, myślę sobie, że stał się Duchem Zielonego Światła i zapisze się w annałach Spory jako cicha, świetlista legenda. Duncanowi by się to spodobało: niech więc tak będzie.
Jednakże postanawiam zacząć od nowa – w końcu Duncan często tak czynił. Był jak snop zielonego światła przemierzający labirynt korytarzy Spory, a każda nowa analiza i perspektywa przedstawi zaledwie ułamek albo ułomek wizerunku człowieka, którego pod wieloma względami nigdy nie poznałam.
Gdybyśmy chcieli wskazać jakiś punkt startowy w życiu Duncana, musiałby to być dzień, w którym nasz ojciec, Jonathan Shriek, mało znany historyk, umarł pod wpływem gwałtownego przypływu radości w naszym domu w Stockton, mieście położonym o jakieś sto mil na południe od Ambergris, na drugim brzegu rzeki Moth. Radość przeszyła naszego ojca i zniszczyła mu serce, gdy miałam trzynaście, a Duncan zaledwie dziesięć lat. Pamiętam, że właśnie siedziałam przy stole w kuchni i odrabiałam lekcje, gdy pojawił się listonosz. Tata usłyszał dzwonek i skoczył do drzwi. „Skoczył” to nie przesada – był wyzywająco brzydkim mężczyzną zbudowanym jak ropucha, miał pofałdowane podgardle i masywne nogi.
Usłyszałam, jak w przedpokoju rozmawia z listonoszem o pogodzie. Trzask zamykanych drzwi. Szelest papieru, gdy otwierał kopertę. Chwila ciszy, jakby wciągał powietrze. A potem straszliwie głośny śmiech, okrzyk radości lub triumfu, albo obu. Wpadł do kuchni i przemknął obok mnie, zmierzając otwartym korytarzem do tylnych drzwi.
– Gale! – zawołał. – Gale!
Imię mojej matki. Wytoczył się na podwórko, a ja biegłam zaraz za nim, zapomniawszy o lekcjach, nie posiadając się z niecierpliwości. Stało się coś cudownego i chciałam się dowiedzieć co to takiego.
Na drugim końcu trawnika Duncan, dziesięcioletni i wciąż rudawy, pomagał matce w ogródku ziołowym. Ojciec pobiegł ku nim, w sam środek letniego dnia. Drzewa leniwie kołysały się na wietrze. Pszczoły gromadziły się wokół żółtych kwiatów. Ojciec wymachiwał listem ponad głową i wrzeszczał:
– Gale! Duncanie! Gale! Duncanie!
Był do mnie odwrócony plecami. Biegłam za nim, pytając:
– Co, tato? Co się stało?