Czworo autorów i siedem książek – tak prezentuje się przegląd kwietniowych lektur naszej redakcji.
Esensja czyta: Kwiecień 2014
[ - recenzja]
Czworo autorów i siedem książek – tak prezentuje się przegląd kwietniowych lektur naszej redakcji.
Bardzo przyjemna w lekturze (wyjąwszy może opisy upodobań kulinarnych pana Vandemara) książka, która jednak nie odcisnęła wyraźnego śladu w mojej pamięci. Gdyby przyszło mi opisać powieść Gaimana jednym przymiotnikiem, określiłabym ją jako powierzchowną. Być może przyczyną jest to, że „Nigdziebądź” powstało na podstawie scenariusza miniserialu, chociaż niewykluczone, że angielski pisarz postawił przede wszystkim na akcję, co obyło się kosztem innych elementów utworu. Fabuła powieści nie jest przesadnie skomplikowana, choć ze wstydem (bo poszlaki zostały umieszczone we właściwych miejscach) przyznaję, iż nie odgadłam tożsamości głównego czarnego charakteru. Niewątpliwą zaletą jest wartka i wciągająca akcja. Na uznanie zasługuje też pomysł na Londyn Pod i jego mieszkańców – miejsca, ludzie i istoty, jak to ładnie ujął autor „zagubione w szczelinach świata”. Gaiman lekko, jakby od niechcenia kreuje kolejne lokacje i wprowadza na scenę rozmaite postaci. Z pewnością w czasie, gdy „Nigdziebądź” zostało wydane po raz pierwszy wizja ta była świeższa i bardziej niezwykła. Teraz, choć już zbytnio nie dziwi, ani nie wypada oryginalnie, wciąż ma w sobie posmak przygody, tajemnicy, czającej się tuż za rogiem. Powieść Gaimana jest kolejną odpowiedzią na pragnienia niektórych ludzi, by poza normalną szarą rzeczywistością istniała jakaś „druga strona lustra”. A że spośród takich właśnie marzycieli rekrutuje się wielu fanów fantastyki, nic dziwnego, że pisarz odniósł sukces. Wracając jednak do kreacji świata, szkoda, że magiczna podszewka Londynu i zamieszkujące ją niezwykłe istoty nie zostały opisane dokładniej. Za największą wadę uważam jednak szkicowe i płytkie przedstawienie postaci. Główny bohater przypomina mi protagonistę powieści Toma Holta. Wiem, że chronologiczna kolejność jest odwrotna, można zatem uznać, że to Holt wzorował się na Gaimanie. Choć z drugiej strony portret przeciętnego młodego Anglika pracującego w korporacji, a poza tym wiodącego zupełnie bezbarwne życie miał prawo wypaść podobnie pod piórami dwójki angielskich pisarzy. Niezależnie od tego, jak było, Richard budzi nieco sympatii, ale nie głębsze zainteresowanie. W przypadku pozostałych bohaterów czytelnik poznaje ich wyłącznie na podstawie dialogów i opisu zachowań. Z kolei demoniczna para morderców jest straszliwie przerysowana. Zdaję sobie sprawę, że ta groteska była zamierzona, co nie zmienia faktu, że Croup i Vandemar kompletnie mnie nie przekonali (choć niektóre ich dialogi były zabawne). Styl Gaimana jest niemal przezroczysty, co sprawia, że „Nigdziebądź” czyta się błyskawicznie i bez zgrzytów. Od czasu do czasu zdarzają się nieco barwniejsze zdania, co nadaje powieści bardziej indywidualnego charakteru. Do tej pory znałam Gaimana jedynie z paru opowiadań; „Nigdziebądź” nie zniechęciło mnie do dalszego poznawania jego twórczości, ale też nie sprawiło, bym żarliwie zapragnęła przeczytać jego inne powieści.
Rzecz ciekawa: „Na wzgórzu róż”, zbiór wydany w 1918 roku, dziewięć lat po „W pomrokach wiary” i zaledwie rok przed znakomitym „Demonem ruchu”, ma o wiele więcej wspólnego ze wczesnymi dziełami Grabińskiego niż z jego „dojrzalszymi” opowieściami kolejowymi. Znalazło się tam nawet jedno opowiadanie („Szalona zagroda”) ze zbioru poprzedniego. Jeśli o pozostałe historie chodzi, w wielu przypadkach stylistycznie są one do siebie podobne. Spośród sześciu tekstów, trzy z nich zajmują się z grubsza kwestią związków między ludźmi a miejscami i tym, jaki wpływ mogą na siebie wywierać („Na wzgórzu róż”, „Szalona zagroda”, „Cień”), podczas gdy trzy pozostałe skupiają się na samych ludziach i ich postrzeganiu świata („Po stycznej”, „Zez”, „W willi nad morzem”). Niezależnie od tematyki, teksty nie są wcale równe pod względem jakości, bo obok całkiem niepokojących (opowiadanie tytułowe i kończące zbiór „W willi nad morzem”, gdzie Grabiński delikatnie zahacza nawet o wątki kryminalne) znajdziemy i takie, które czyta się nad wyraz ciężko (szczególnie „Zez”). To samo można powiedzieć o bohaterach, którzy z jednej strony potrafią być całkiem realistyczni i przekonujący, a z drugiej owładnięci jakąś zupełnie nieprzekonującą szaloną ideą, która pcha ich naprzód („Po stycznej”). Należałoby zatem uznać „Na wzgórzu róż” za zbiór przejściowy i krok w dobrą stronę, choć wciąż unosi się nad nim młodopolski duch poprzednich historii.
Traktowanie „Ogrojca baśni” Grabińskiego jako kolejnego zbioru opowiadań tego autora byłoby trochę niesprawiedliwe. Owszem, mamy tu do czynienia z dosłownie sześcioma krótkimi historiami, ale powinno się je raczej potraktować jako, jak sam tytuł sugeruje, baśnie. Sprawia to, że poszczególne historie są nie tylko lepiej opowiedziane (wszak konwencja zezwala na więcej swobody), ale też o wiele bardziej przemyślane i niepozbawione puenty. Chyba najbardziej ze wszystkich wyróżniają się „Sad umarłych” i „Za rychło”. Pierwsza nawiązuje stylistyką i nastrojem do wczesnej twórczości autora: stary cmentarz, stary grabarz, jego wnuczka, rosnące na cmentarzu drzewa – iście młodopolski krajobraz, w którym jednak nie czai się żadne zło, a duchy okazują się całkiem przyjazne. „Za rychło” natomiast to trochę gorzka, po trosze ironiczna opowieść o ludziach pragnących nowego objawienia, gotowych „ściągnąć przemocą Pana na ziemię”. Co ciekawe, właśnie w tych dwóch opowieściach motywów baśniowych jest najmniej. Wśród pozostałych pomysłów jedne są lepsze („Król Nenufar”), inne gorsze („Pani z Białego Kasztelu”), ale warto po nie sięgnąć, choćby po to, by przekonać się, jak Grabiński potrafił się odnaleźć w rozmaitych konwencjach.
Świat Dysku przeszedł znaczną ewolucję na przestrzeni kolejnych tomów: w pierwszych powieściach Ankh-Morpork było typowym quasi-średniowiecznym miastem fantasy, w ostatnich bardziej przypomina XIX-wieczny Londyn… a w „Niewidocznych akademikach” pewne aspekty zahaczają już właściwie o dwudziestolecie międzywojenne. Fabuła obraca się wokół gry w piłkę nożną (która nagle okazuje się ulubioną i bardzo już tradycyjną rozrywką niższych warstw, choć w poprzednich tomach nikt się nawet nie zająknął o jej istnieniu) oraz pokazów mody krasnoludziej. Zjawiska, jakie wokół tego wyrastają, są już zdecydowanie dwudziestowieczne: kibolstwo, kult celebrytów, patenty techniczne, tabloidy… W zetknięciu z nimi Glenda – uniwersytecka kucharka, która jest główną, acz nie jedyną bohaterką tej książki – musi w pewnym stopniu przewartościować swój dotychczasowy system myślenia; w szczególności zaczyna postrzegać, jak bardzo opresyjne i równające w dół potrafi być najbliższe otoczenie… a także własne myśli, wdrukowane przez nawyki i wychowanie. Pratchett jak zwykle jest mistrzem celnych, choć nieco zawile wyrażonych podsumowań: „Pewnego rodzaju demokracja, uprawiana przez rozsądnych i przyjaznych, choć nie za mądrych ludzi – ludzi, których edukacja nie zawierała ani jednej książki, zawierała za to bardzo wielu innych ludzi – objęła Nutta swymi niewidzialnymi, życzliwymi ramionami. […] Sentymentalne i wybaczające, ale wystarczy jeden błędny krok – niewłaściwe słowo, niewłaściwy związek, niewłaściwa myśl – i te opiekuńcze ręce mogą zacisnąć się w pięści”. Jak przystało na twórczość Sir Terry’ego, dostajemy także sporą dawkę dyskretnego humoru, w tym wypadku bazującego głównie na wykpiwaniu ekscentrycznego grona profesorskiego Niewidocznego Uniwersytetu (z doktorem Hixem jako etatowym Złym Magiem, o uprawnieniach zapisanych w statucie), rywalizacji międzyuczelnianej oraz akademickiej biurokracji (perełką jest Myślak Stibbons piastujący równocześnie tyle stanowisk, że sprawuje faktyczną kontrolę nad instytucją). Autor z naturalnym wdziękiem przeplata fragmenty humorystyczne z zupełnie poważnymi i zgrabnie buduje atmosferę tajemnicy wokół pewnego zadziwiająco oczytanego goblina. Podobnie jak w innych swoich książkach, krytykuje kierowanie się wszelkiego rodzaju uprzedzeniami i schematami myślowymi, zaś pochwala samodzielne myślenie oraz podejmowanie odpowiedzialności za swoje czyny. Glenda próbuje podejmować odpowiedzialność także za czyny innych: jej dorastanie do zrozumienia, że powinna czasem odpuścić, również jest istotnym przesłaniem książki.
Wrażenia Beatrycze z lektury "Nigdziebądź" idealnie pokrywają się z moimi, zgadzam się zwłaszcza z tym, co napisała o Richardzie. Powiem szczerze, że w swojej ciapowatości to jeden z bardziej wkurzających bohaterów literackich, z jakimi kiedykolwiek miałam do czynienia, a kiedy staje się bardziej asertywny, nie dodaje mu to uroku - nadal jest mdły i nijaki.