W literaturze młodzieżowej królują klony Harry’ego Pottera, a więc opowieści o magii oraz nastoletnich wybrańcach czegoś tam, prześladowanych przez mrocznych przedstawicieli Zła. Przyznam szczerze – miałam w pewnym momencie tak dość, że z radością przywitałabym jakąkolwiek młodzieżówkę, która wyżej wymienionych elementów by nie zawierała. Taką książką jest „Dziewiąty legion”, pierwsza część trylogii autorstwa Rosemary Sutcliff. Powinnam więc być usatysfakcjonowana… a jednak jakoś nie jestem.
Anna Kańtoch
Co nam dali Rzymianie, czyli wyrób niepotteropodobny
[Rosemary Sutcliff „Dziewiąty Legion” - recenzja]
W literaturze młodzieżowej królują klony Harry’ego Pottera, a więc opowieści o magii oraz nastoletnich wybrańcach czegoś tam, prześladowanych przez mrocznych przedstawicieli Zła. Przyznam szczerze – miałam w pewnym momencie tak dość, że z radością przywitałabym jakąkolwiek młodzieżówkę, która wyżej wymienionych elementów by nie zawierała. Taką książką jest „Dziewiąty legion”, pierwsza część trylogii autorstwa Rosemary Sutcliff. Powinnam więc być usatysfakcjonowana… a jednak jakoś nie jestem.
Rosemary Sutcliff
‹Dziewiąty Legion›
Fakt, że „Dziewiąty legion” przygód małoletniego czarodzieja nie przypomina, wyjaśnić łatwo – otóż trylogia powstała niemal przed sześćdziesięciu laty, gdy o potteromanii nikt jeszcze nie słyszał. Nie ma tu magii, jest za to sporo historii, gdyż akcja osadzona została w czasach, gdy Rzymianie podbijali wyspy brytyjskie. Bohater natomiast to Marek, młody centurion, wysłany ze swoimi żołnierzami do brytańskiego miasteczka, gdzie przyjdzie mu nie tylko zdobyć „męskie” doświadczenia w bitwie, ale też rozwiązać zagadkę tytułowego dziewiątego legionu, który przed laty zaginął w tamtych stronach.
Styl książki jest lekko staroświecki, co nie przeszkadza – można nawet uznać to za sympatyczną odmianę w zalewie podobnie pisanej, współczesnej literatury. Gorzej jednak, gdy ta staroświeckość z odautorskiej narracji przechodzi do myśli bohaterów – zdania w rodzaju „Jak przyjemnie przebywać tu, na wysokościach, gdy tak długo obmyślało się strategię i gromadziło środki, a następnie całe dnie spędzało się pod Murem i wytrwale wytężało słuch, żeby wyłowić choćby tchnienie pogłoski, która najwyraźniej od czasu, kiedy dotarła do uszu legata, ucichła, jak cichnie polny wiatr” są, niestety, mocno sztuczne i nie dodają wiarygodności postaci.
Tu dochodzimy do największego problemu, jaki ma „Dziewiąty legion”, czyli do bohaterów. Marek jest dzielny – w porządku, to mogę bez problemu zaakceptować. Marek jest zaskakująco zaradny – też w porządku, taka widać konwencja. Ale już jego dojrzałość budzi we mnie sprzeciw. Fakt, to nie nastolatek, lecz – zgodnie z duchem czasów, w jakich żyje – młody mężczyzna, a mimo to… Bo wyobraźmy sobie niespełna dwudziestolatka, który dostaje pod dowództwo swój pierwszy oddział i wraz z nim wyrusza na pierwszą misję w nieznany teren. I co? Żadnych wątpliwości, czy się sprawdzi w nowej bądź co bądź sytuacji? Żadnych obaw czy wahań? Markowi obca jest taka słabość ducha, on w przyszłość patrzy z niezmąconym optymizmem radzieckiego pioniera, a kiedy miejscowi się buntują, ma okazję zareagować ze zdumiewającą tolerancją. A to nie wszystko, bo Marek, ciężko ranny, będzie musiał zrezygnować z wymarzonej kariery wojskowej. I tę próbę przejdzie pomyślnie, wykazując się z kolei zaskakującym brakiem rozgoryczenia.
Tak skonstruowana postać jest zwyczajnie papierowa i nudna, a momentami też niekonsekwentna, gdyż niektóre cechy Marka wydają się współczesną nakładką nasuniętą niezbyt zgrabnie na postać „prawdziwego Rzymianina”. I tak w pewnym momencie młody centurion dla rozrywki chce obejrzeć igrzyska na miejscowej arenie, podczas rozgrywek jednak ni stąd, ni zowąd na widok zabijanego sympatycznego niewolnika doznaje ataku obrzydzenia i w myślach wyzywa widzów od krwiożerczej tłuszczy. Czyżby dlatego, że młodym czytelnikom należy pokazać właściwą postawę moralną? Chyba że wszyscy inni zabijani na arenach niewolnicy, jakich Marek wcześniej widział, wyglądali niesympatycznie, więc nie miał powodu się wzruszać… Podobnie jest i później: bohater niewolnika-barbarzyńcę traktuje niczym równego sobie, a jednocześnie fakt, iż jest na wyspach brytyjskich najeźdźcą, jego rodacy zaś brutalnie pacyfikują buntujących się tubylców, nie spędza mu snu z powiek. Nie zrozumcie mnie źle: tolerancję i niechęć do niewolnictwa rzecz jasna popieram, skłonna nawet jestem przymknąć oczy na lekkie naginanie historycznych realiów. Wolałabym jednak, żeby zrobione to było po pierwsze konsekwentnie, a po drugie, żeby szlachetność ducha Marka wynikała z jakichś jego głębszych przemyśleń i/lub przeżyć, a nie z „bo autorka tak chciała”.
Równie nudny jest Esca, ów niewolnik-przyjaciel. Obaj młodzieńcy są tak prawi i dzielni, a także (mimo różnic pozycji oraz kulturowych) podobni do siebie, że porozumiewają się bez większego trudu, zaś na moment, kiedy się zaprzyjaźnią, czytelnik czeka jak na coś oczywistego. Nie ma w tym wątku miejsca na niepewność, a tym samym i na napięcie.
Pozostali bohaterowie, choć bardzo prości, wypadają lepiej. Sympatyczny wuj, żywiołowa dziewczyna z sąsiedztwa – oni przynajmniej choć w niewielkim stopniu dają się lubić.
Do tego wzgórka zarzutów dołożę jeszcze jeden kamyczek: otóż zagadka zaginionego legionu nijak nie potrafiła mnie zainteresować, może dlatego, że fabuła skupiona jest nie wokół tajemnicy, lecz wokół Marka – młodzieńcem kierują pobudki nie tyle „detektywistyczne”, co osobiste (chce wyjaśnić, co stało się z jego ojcem, dowódcą legionu), a także patriotyczne (pragnie odzyskać orła, symbol legionu). A jako że zarówno Marek, jak i Rzymianie są mi w tej książce doskonale obojętni, o wciągnięciu się w akcję trudno mówić.
Były wady, teraz pora na zalety. Tych jest kilka: po pierwsze, wspomniana już odświeżająca odmienność po kolejnych klonach Pottera, po drugie nienachalnie i bez szkolnej „łopatologii” przedstawione realia historyczne, a po trzecie wreszcie, sympatyczny klimat przygody w leśnej scenerii. Noce spędzane przy ognisku, polowania, pieczenie mięsa – wszystko to opisane jest nastrojowo, a że współczesny czytelnik rzadko ma okazję doświadczyć podobnych przeżyć, tym lepiej, że przynajmniej w książce możemy o tym poczytać. Za to dorzucam dodatkowe 10 % esensyjnego ekstraktu. Pozostałe 30% jest za wątpliwości – bo może ja zwyczajnie jestem na tę trylogię za stara? Gdy patrzę wstecz, Tomek Wilmowski też wydaje się dość drętwą postacią, a w powieściach Szklarskiego mnóstwo jest irytujących tzw. infodumpów, jednak dwadzieścia lat temu takie wady mi nie przeszkadzały. Może więc współczesnym nastolatkom papierowa szlachetność Marka też przeszkadzać nie będzie?