Miłość w czasach poczty elektronicznej czyli polska Bridget Jones. Dlaczego o mało nie rzuciłam tą książką o ścianę? Życie jest nowelą, powieść jest sitcomem, a Katarzyna Grochola chyba minęła się z powołaniem.
Judyta w opałach
[Katarzyna Grochola „Nigdy w życiu!” - recenzja]
Miłość w czasach poczty elektronicznej czyli polska Bridget Jones. Dlaczego o mało nie rzuciłam tą książką o ścianę? Życie jest nowelą, powieść jest sitcomem, a Katarzyna Grochola chyba minęła się z powołaniem.
Katarzyna Grochola
‹Nigdy w życiu!›
Po „Nigdy w życiu” Katarzyny Grocholi sięgnęłam w czasie ciężkiej anginy, co w pewnym stopniu tłumaczy tak nietypowy dla mnie wybór lektury. Po przeczytaniu połowy pierwszej strony miałam ochotę zamknąć książkę i nigdy do niej nie wracać. Na stronie siedemnastej zapragnęłam rzucić książką o ścianę. Stwierdziłam, że chyba napiszę jakąś ostrą recenzję, ale w tym celu jednak wypadałoby przeczytać całość, więc zacisnęłam zęby i kontynuowałam lekturę.
Po kilkudziesięciu stronach jakoś się przyzwyczaiłam i przestał mi przeszkadzać koszmarny język kojarzący się z czytanką dla klasy I szkoły podstawowej: „Nie lubię kotów. Ale tutaj, na wsi, mogłabym mieć kota. Tosia by się ucieszyła. Lubi koty”. Ratunku!! Na szczęście gdzieś koło trzeciego rozdziału autorce się przypomniało, że istnieje coś takiego jak zdania złożone, więc potem było już lepiej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że krótkie, urywane zdania to świadomy wybór formy pisarskiej, nie zaś nieumiejętność posługiwania się językiem polskim, cóż jednak poradzę na to, że w tym przypadku wybór formy omal nie uniemożliwił mi przyswojenia treści.
Dobrze napisana książka to taka, której język jest „przezroczysty” – przy czytaniu akcja przewija mi się przed oczami niczym film i z rzadka tylko przystaję, aby zachwycić się jakimś szczególnej urody zdaniem. Pewne sposoby pisania mają niekorzystny wpływ na odbiór: jeśli zbyt dużo jest wielokropków, mam wrażenie, jakbym rozmawiała z osobą umierającą na zadyszkę i mimo woli sama zaczynam się dusić. Czytając fragment (więcej nie zmogłam) „Wojny polsko-ruskiej…” wydawało mi się, że dosłownie tonę w morzu słów, przenośni, porównań, przymiotników, udziwnień i ogólnie niepohamowanej elokwencji autorki. Natomiast przy lekturze „Nigdy w życiu” czułam się jak podczas słuchania opowieści jakiejś nerwowej, zabieganej kobiety, która właściwie mnie lekceważy, rzucając przez ramię oderwane zdania.
Główna bohaterka, Judyta, nie jest taką idiotką, jak Bridget Jones, ale czasami zachowuje się bardziej jak postać z kiepskiego sitcomu niż jak realna osoba: na przykład wylewa sobie pół butelki lakieru do paznokci na rajstopy, w których poszło oczko. Boki zrywać! Raczej trudno uwierzyć, żeby 37-letnia kobieta nigdy w życiu nie zetknęła się z problemem „zahamowania” oczka w rajstopach. Na szczęście nie ugania się za facetami tak maniakalnie jak Bridget, bo wtedy na pewno bym tej książki nie skończyła. Nie określiłabym „Nigdy w życiu” jako romansidło, już raczej jest to powieść obyczajowo-groteskowa (z elementami baśniowymi, bo głównej bohaterce prawie wszystko idzie jak z płatka, a zarabia, sądząc po jej wydatkach, chyba tyle, co prezydent RP).
Niektóre kawałki były całkiem śmieszne – bardzo ładny na przykład jest wątek imion dla bezpańskich kotów przygarnianych przez Judytę i jej przyjaciółkę. Jest kilka barwnych scenek wizyt u przyjaciół, parę naprawdę dobrych anegdot, ale jest też dużo rzeczy pominiętych z królewską obojętnością chyba dlatego, że autorce nie chciało się sprawdzać realiów – na przykład sprawa budowy domu, który tak po prostu „się” buduje, z jednym bodajże małym napomknięciem, że woda wyciekła i coś tam zalała. Trochę szkoda, bo budowa jako taka jest potencjalnym źródłem wielu katastrof i sytuacji straszliwych lub też rozśmieszających, tutaj zaś została potraktowana umownie niczym dekoracje w teatrze. Równie powierzchownie przedstawiona jest praca zawodowa głównej bohaterki.
Można powiedzieć, że „Nigdy w życiu” ma konstrukcję serialu komediowego: uwaga autorki skupia się na wątkach romantyczno-komediowych z wyakcentowaniem poszczególnych gagów (na przykład historia wizyty na „farmie piękności”), zaś inne sprawy są tylko tłem – ledwie zarysowanym, bo nie ono jest tu najważniejsze. Nikt rozsądny zresztą nie oczekuje po serialach komediowych szczególnie dogłębnego przedstawiciela jakiejś grupy zawodowej czy środowiska – w końcu nie oglądamy „Grace w opałach”, żeby się czegoś dowiedzieć o pracy w rafinerii ani „Ja się zastrzelę!” aby od zaplecza poznać redakcję magazynu mody. Choć trzeba przyznać, że w takiej na przykład „Murphy Brown” zdarzały się czasem w miarę konkretne szczegóły z życia dziennikarzy telewizyjnych…
Bohaterka książki Grocholi pracuje w redakcji gazety, a jej głównym zadaniem jest odpisywanie na listy czytelników – właśnie odpisywanie, nie zaś odpowiadanie na łamach. Trudno mi uwierzyć, aby jakaś redakcja (z wyjątkiem, oczywiście, redakcji „Esensji” ^__*) aż do tego stopnia dbała o swoich czytelników, ale, jak już zaznaczyłam, nie oczekuję od tej książki walorów poznawczych. Może istotnie takie praktyki mają miejsce, a może zostały wymyślone przez autorkę, aby umożliwić rozwój akcji. Pisanie bowiem listów do nieznanego adresata jest osią rozwoju wątku miłosnego w tej powieści.
Nad samym wątkiem miłosnym rozwodzić się nie będę – jest milutki, ale dość łatwo przewidywalny od samego początku (a pod koniec czytelnik zaczyna się zastanawiać, jak też bohaterka może być do tego stopnia niekumata). Występuje kilka ładnych scenek – szczególnie ta z białym koniem chwyciła mnie za serce – ot i wszystko. Natomiast na pewną uwagę zasługuje główna bohaterka. Wydaje mi się, że zachodzi tutaj zjawisko odwrotne do tego, które zaobserwowałam w zrecenzowanym równolegle „
Języku Trolli” Małgorzaty Musierowicz: tam dziewięcioletni chłopiec rozumuje i odczuwa świat jak dorosły, tutaj zaś kobieta przed czterdziestką zachowuje się niczym nastolatka. Judyta jest niemądra, zapominalska, niezorganizowana (w trakcie przeprowadzki czyta znaleziony przypadkiem pamiętnik sprzed lat, a pakowanie odwala za nią najlepsza przyjaciółka), prezentuje huśtawkę nastrojów godną wieku dojrzewania, a jej ciągłe zmienianie zdania jest doprowadzone do absurdu szczególnie w pierwszych rozdziałach książki, kiedy to co chwila powtarza, że „nigdy w życiu” czegoś nie zrobi – tylko po to, żeby za chwilę podjąć decyzję odwrotną. Wiele z chwytów zastosowanych przez autorkę przy kreacji tej postaci przywodziło mi na myśl czytywane niegdyś książki Siesickiej i Snopkiewicz. I poważnie zastanawiam się, czy Katarzynie Grocholi nie wyszłoby na dobre, gdyby spróbowała swych sił w pisaniu książek, których bohaterkami są licealistki. Wystarczy zmienić kilka szczegółów – bohaterka jest już gotowa.