Mnożą się nam dziś autorzy powieści sensacyjnych, którzy przed podjęciem kariery pisarskiej byli policjantami, pilotami, marynarzami i temu podobnymi. Dysponują oni zdecydowaną przewagą nad innymi pisarzami – dzięki doświadczeniu zawodowemu posiedli wiedzę, jakiej nie sposób zdobyć wertując nawet najgrubsze książki. Jednak niezwykle często cierpią oni na przykrą przypadłość – słabo piszą. „USS America” Stephena Coontsa jest dowodem na to, że istnieją wyjątki od tej reguły.
Artur Długosz
Pieniądze to wszystko
[Stephen Coonts „USS America” - recenzja]
Mnożą się nam dziś autorzy powieści sensacyjnych, którzy przed podjęciem kariery pisarskiej byli policjantami, pilotami, marynarzami i temu podobnymi. Dysponują oni zdecydowaną przewagą nad innymi pisarzami – dzięki doświadczeniu zawodowemu posiedli wiedzę, jakiej nie sposób zdobyć wertując nawet najgrubsze książki. Jednak niezwykle często cierpią oni na przykrą przypadłość – słabo piszą. „USS America” Stephena Coontsa jest dowodem na to, że istnieją wyjątki od tej reguły.
Stephen Coonts
‹USS America›
Książkę już od pierwszych stron czyta się z zapartym tchem. Stephen Coonts hołduje zasadzie szybkiego wciągnięcia czytelnika w wir wymyślonych wydarzeń, przez co nie pozwala mu zdystansować się ani znieczulić na losy bohaterów. SuperAegis to pionierski satelita mający zapewnić ogólnopaństwową ochronę przed rakietami balistycznymi. W trakcie jego wystrzeliwania pojawiają się jednak problemy, kontrola nad satelitą zostaje utracona i nowoczesne urządzenie tonie w odmętach Atlantyku. Wkrótce potem dochodzi do precyzyjnie zaplanowanego porwania najnowocześniejszego okrętu podwodnego floty amerykańskiej, tytułowego „USS America”. Na trzydziestej stronie powieści jesteśmy już w wirze wydarzeń, które zmieniają oblicze świata. Po tak mocnym otwarciu wyłaniają się wreszcie bohaterowie spektaklu, z Jakem Graftonem na czele. Grafton to centralna postać liczącej już kilka pozycji sensacyjnej serii; w pierwszej („Lot Intrudera”) był pilotem, w „USS America” jest już admirałem.
Coonts pisze naprawdę dobrze. Może nie czuć tego od razu w pierwszym akapicie, ale już lektura kilku kolejnych przekonuje czytelnika do jego stylu i siły kreacji. Powieść sprawia wrażenie pisanej bez bólu, jakby autorowi dobieranie słów i formowanie zdań nie sprawiało najmniejszych problemów. Klarowne wprowadzenie wątków i ich chronologia zapierają miejscami dech w piersi; znać tu doskonałe wyczucie dramatu opowieści i właściwe operowanie emocjami czytelnika. Niekiedy nie da się odłożyć książki na bok, ciekawość i niepokój o papierowy świat Coontsa zmuszają do dalszej lektury. A dzięki bardzo poważnemu potraktowaniu tematu powieści, ów papierowy świat zyskuje na realności. Mamy tu do czynienia z sytuacją z serii „co by było gdyby”, ale odmalowany przebieg wydarzeń sprawia wrażenie przerażająco prawdopodobnego. Sama katastrofa satelity i trudności ze zlokalizowaniem miejsca jego upadku w odmęty Atlantyku nie stanowią jeszcze żadnego zagrożenia dla świata. Prawdziwym problemem Stanów Zjednoczonych jest porwanie „USS America”, najcichszego okrętu podwodnego świata, wyposażonego w szczytowe osiągnięcia technologiczne i militarne. Podczas pierwszego rejsu okręt miał uczestniczyć w manewrach, stąd na jego pokładzie znajduje się kilka rakiet typu tomahawk. Część z nich posiada nowatorskie głowice flashlight, stanowiące potężne bomby elektromagnetyczne zdolne zniszczyć wszystkie układu elektroniczne w promieniu kilku kilometrów od centrum wybuchu. Eksplozja takiej głowicy nad nowoczesnym miastem w ułamku sekundy przenosi jego mieszkańców do średniowiecza. Mieszkańcy Waszyngtonu doświadczają tego pierwsi…
Nie jest to jednak opowieść o postapokaliptycznym świecie ani epos opiewający misję samotnego agenta w stylu McGyvera starającego się zażegnać groźbę, która zawisła nad Stanami Zjednoczonymi. „USS America” to opowieść o delikatnych układach politycznych i ekonomicznych, jakie rządzą światem, o korelacjach między nimi, o władzy, którą dają pieniądze, i o ślepym losie, który dla każdego trzyma coś w zanadrzu. To także opowieść o bezsilności jednostek, ich determinacji, podłości, a także prawości. To wielki kocioł fikcyjnych postaci: skrajnie dobrych, skrajnie złych i takich, które dryfują z jednej strony na drugą, poddając się falom swych żądz, pragnień i marzeń.
Na koniec trzeba wskazać drobne potknięcia autora: nieco z zakończenia powieści zostaje zdradzone chyba zbyt wcześnie, za mocno Coonts przywiązał się do ładunków elektromagnetycznych. Również finalne wydarzenia zdają się być odrobinę naciągane pod kątem głównego bohatera książki, jakby nagle pisarz postanowił uczynić z niego Bonda. I choć oczywiste jest, że główny bohater grać musi pierwsze skrzypce do końca, to tu po skończeniu lektury pozostaje lekkie rozczarowanie wymieszane z rozbawieniem.
To jednak drobnostki – rozmach, z jakim Coonts potraktował temat, naprawdę zasługuje na wyrozumiałość. „USS America” jest jedną z ciekawszych powieści sensacyjnych, jakie ukazały się ostatnio w Polsce. To książka warta lektury i wydanych na nią pieniędzy. Świetny kandydat na kolejny filmowy przebój z Harrisonem Fordem.