W zależności od nastroju i oczekiwań czytelnika, lektura „Aniołów i demonów” może być źródłem przyjemności przeradzającej się w zachwyt lub rozczarowania graniczącego z zażenowaniem. Dan Brown ożywia bowiem jeden z archetypów superbohatera-inteligenta, który zamiast muskułów korzysta ze swej wiedzy i przenikliwości umysłu, dzięki czemu może przechytrzyć najprzebieglejszych przeciwników.
Artur Długosz
Pan Samochodzik i Iluminaci
[Dan Brown „Anioły i demony” - recenzja]
W zależności od nastroju i oczekiwań czytelnika, lektura „Aniołów i demonów” może być źródłem przyjemności przeradzającej się w zachwyt lub rozczarowania graniczącego z zażenowaniem. Dan Brown ożywia bowiem jeden z archetypów superbohatera-inteligenta, który zamiast muskułów korzysta ze swej wiedzy i przenikliwości umysłu, dzięki czemu może przechytrzyć najprzebieglejszych przeciwników.
Dan Brown
‹Anioły i demony›
Nie ma nic bardziej zabójczego dla książki niż przyjęcie przez autora założenia, że czytelnik jest kretynem. Konsekwencje tego posunięcia są zwykle bardzo głębokie i jego ślady można odnaleźć w każdym aspekcie powieści; od sposobu pisania dialogów, aż po szczegóły intrygi. I nie ma nic złego w tym, że książka „rozrywkowa” nie musi spełniać wymogów literatury pięknej i dokumentalnej, bo oznacza to, że zarówno dbałość o język jak i wierność faktom mogą ustąpić miejsca błyskotliwym, zapierającym dech w piersiach wydarzeniom. Lektura „Aniołów i demonów” nie pozwala na jednoznaczne stwierdzenie, któremu z tych dwóch odmiennych podejść hołdował autor. Druga książka Dana Browna może więc być uznana zarówno za literaturę rozrywkową, jak i za powieść dla… hm… Sami-Wiecie-Kogo. Mamy tu do czynienia z bardzo przeciętnie napisaną powieścią, całym mnóstwem niedorzeczności, a jednocześnie ze spektakularnymi wydarzeniami, które przewracają świat do góry nogami.
W CERNie, Europejskim Ośrodku Badań Jądrowych, ginie w tajemniczych okolicznościach wybitny fizyk Leonardo Vetra. Jego ciało zostaje strasznie okaleczone. Wydłubane oko służy mordercy do wejścia do zabezpieczonego czytnikiem siatkówki pomieszczenia, gdzie w specjalnym pojemniku przechowywana była niewielka próbka antymaterii. Była… Jednak znacznie bardziej złowieszcza jest rana wypalona na klatce piersiowej fizyka – ambigram słowa Illuminati, symbolu tajemnego bractwa nieistniejącego, jak mniemano, od ponad 400 lat. Dyrektor ośrodka, Maximilian Kohler, kontaktuje się z Robertem Langdonem, profesorem symboliki religijnej na Harvardzie i prosi o pomoc. Ten oczywiście ulega namowom…
Zawiązanie akcji należy do najgorszych partii powieści. Brown decyduje się na wejście w iście wielkim stylu, ale zdecydowanie przesadza, przypisując czytelnikowi naiwność nastolatka. Na przestrzeni paru kartek intrygująca akcja thrillera zbliża się niebezpiecznie blisko groteski, jednak szczęściem pisarz opamiętuje się gdzieś w okolicach setnej strony (całość liczy pięćset pięćdziesiąt) i powraca na właściwy kurs. Wydarzenia nabierają sensu i jakiejś tam wiarygodności. Brown przestaje sypać z rękawa kolejnymi sensacjami, a czytelnik nie dostaje co chwila palpitacji serca z niedowierzania. Ten zły początek powieści ma też swoją drugą negatywną stronę. To aż trudne do pomyślenia, że człowiek, który ma za sobą lata pracy jako wykładowca scenopisarstwa i literatury angielskiej może pisać tak słabo. Język książki generalnie nie należy do wybitnych, ale o ile dalsze części da się spokojnie czytać, o tyle początkowe rozdziały są, delikatnie mówiąc, słabe. Kuleje rytmika powieści, dialogi są głupie, a akapity wcale nie mrożą krwi w żyłach.
Po zawiązaniu akcji, w wyniku którego Robert Langdon wraz z Vittorią Vectra, przybraną córką zamordowanego fizyka, wyruszają na pokładzie eksperymentalnego samolotu do Watykanu, poziom książki ulega zdecydowanej poprawie. Co prawda w papieskiej stolicy czytelnik dostaje kolejną porcję sensacji, ale na typ etapie lektury nie powinno wywoływać to u niego żadnych negatywnych odruchów. W Watykanie po śmierci papieża trwają przygotowania do, wyboru nowego następcy Piotra. Jednak w niewyjaśnionych okolicznościach czterej najpewniejsi kandydaci do tronu papieskiego znikają, a ze stolicą papieską kontaktuje się tajemniczy mężczyzna twierdząc, że na terenie Watykanu umieszczony został pojemnik ze skradzioną z CERN antymaterią. Mężczyzna w imieniu bractwa Iluminatów oświadcza, że nadchodzi kres panowania Kościoła i ostatecznego rozrachunku za krzywdy, jakie wyrządził on nauce. Co godzinę w miejscach opisywanych przez Iluminatów jako ołtarze nauki mordowany będzie kolejny z porwanych kardynałów, a ostatecznego zniszczenia stolicy papieskiej dokona ukryta antymateria. Podczas kiedy gwardia papieska przeszukuje Watykan w jej poszukiwaniu, Robert Langdon i Vittoria Vectra koncentrują się na zlokalizowaniu przyszłych miejsc zbrodni.
Przy odrobinie dobrej woli czytelnik łatwo da się wciągnąć w rozwiązywanie umieszczonych w powieści historycznych łamigłówek rodem z książek Zbigniewa Nienackiego czy filmów z serii „Indiana Jones”. Prawdopodobnie jednak polskiemu czytelnikowi automatycznie nasuwać się będzie skojarzenie z panem Samochodzikiem, bowiem główny bohater „Aniołów i demonów” staje przed zadaniem odnalezienia tak zwanej ścieżki oświecenia, zręcznie zakamuflowanej przez członków bractwa Iluminatów całe wieki temu – na którą składają się wspomniane przez porywacza ołtarze nauki. Jak się okazuje, bractwo pozostawiło całkiem dobrze udokumentowane instrukcje odnalezienia tych miejsc, choć oczywiście są one zręcznie zaszyte w zabytkach i traktatach powstałych w XVI i XVII wieku. Langdon korzystając ze swej wiedzy na temat Iluminatów oraz znajomości historii sztuki oraz życia ludzi podejrzanych o przynależność do Iluminatów sukcesywnie odkrywa kolejne wskazówki…
Za książką zdecydowanie przemawia pomysłowość autora w kreowaniu tychże wskazówek. I choć nie do końca wszystko jest zgodne z faktami historycznymi, to podążanie tropem bohatera jest interesujące. Warto też podkreślić, że wszystkie obiekty historyczne wymieniane w książce rzeczywiście istnieją – autor jedynie przypisuje im określone znaczenia i zręcznie konstruuje jedną zagadkę za drugą. Miłośnicy pana Samochodzika powinni być usatysfakcjonowani. Te partie, w których czytelnik może spokojnie dać się ponieść fantazji autora, nie bacząc szczególnie na pióro, są zdecydowanie najlepszymi częściami książki. Brown umiejscawia przesłanki Iluminatów od XVI-wiecznego traktatu Galileusza po amerykańską walutę. Ambigramy czterech podstawowych pierwiastków bractwa oraz słynny diament iluminatów także nie rozczarowują. Nieustannie natomiast rażą różne mniejsze i większe niedorzeczności, choć wydaje się, że ich ilość jest ceną, jaka ta książka musiała ponieść. Ale z pewnością można było uniknąć wielu idiotycznych myśli głównego bohatera, jak choćby jego zaskoczenia, że Internet nie jest amerykańskim wynalazkiem czy „Materia jest energią? Brzmi zupełnie w stylu zen” czy mojego ulubionego: „Zatem CERN ma akcelerator cząstek. Okrągłą rurę do rozbijania cząstek. Ciekawe, dlaczego umieścili ją pod ziemią.”
Nie do końca jest słuszne jakiekolwiek porównywanie książki Browna do pisarstwa Umberto Eco. Wymienienie paru nazwisk postaci historycznych i zbieżna miejscami tematyka z pewnością nie są wystarczającymi dowodami na podobieństwo, a styl pisarski obu pisarzy różni się jak ogień i woda. Podobnie rzecz ma się z bohaterami obu pisarzy. Przykro to stwierdzić, ale postacie z „Aniołów i demonów” to wypisz-wymaluj archetypy współczesnych bohaterów, o jakich w swoim eseju pisał niegdyś właśnie Eco.
Dan Brown wraz z serią o Robercie Langdonie (serią, bo obecnie święci triumfy „
Kod Leonarda Da Vinci” kontynuujący przygody bohatera) tworzy swój własny styl powieści przygodowo-sensacyjnej, niezbyt wyrafinowany, ale pomysłowy, mający duże szanse zaspokojenia niewyszukanych czytelniczych apetytów, a także przyciągający zainteresowanie filmowców z Hollywood (mówi się już o ekranizacji z Russellem Crowem w roli głównej). I nie należy oczekiwać tu wielkich duchowo-literackich uniesień, lecz emocji i przyjemności płynących z ciekawej, czysto rozrywkowej prozy. I tak naprawdę o nic więcej nie chodzi.
"Prawdopodobnie jednak polskiemu czytelnikowi automatycznie nasuwać się będzie skojarzenie z panem Samochodzikiem" ? Zbigniew Nienacki swoich czytelników nie traktował jak idiotów.