Nadduszo, zlituj się! [Orson Scott Card „Statki Ziemi” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl W „Statkach Ziemi”, trzecim tomie „mormońskiego” cyklu Orsona Scotta Carda, rodzina Wetchika wyrusza na pustynię, aby zgodnie z proroctwem przekazanym przez Nadduszę odnaleźć kosmodrom, który zabierze ich na ojczystą planetę. Zanim to jednak nastąpi, czytelnik musi przebić się przez niemal trzysta stron niekończących się spisków, profetycznych snów i skrajnej nudy.
Nadduszo, zlituj się! [Orson Scott Card „Statki Ziemi” - recenzja]W „Statkach Ziemi”, trzecim tomie „mormońskiego” cyklu Orsona Scotta Carda, rodzina Wetchika wyrusza na pustynię, aby zgodnie z proroctwem przekazanym przez Nadduszę odnaleźć kosmodrom, który zabierze ich na ojczystą planetę. Zanim to jednak nastąpi, czytelnik musi przebić się przez niemal trzysta stron niekończących się spisków, profetycznych snów i skrajnej nudy.
Orson Scott Card ‹Statki Ziemi›Czytelnicy, którym udało się przebrnąć przez poprzednie dwa tomy – „Pamięć Ziemi” oraz „Wezwanie Ziemi” – zdążyli się już zapewne przyzwyczaić do niespiesznego tempa, w jakim rozgrywa się opowieść o wybrańcach Nadduszy. W świecie bohaterów stworzonych przez Carda wykonanie najprostszej nawet czynności nierzadko prowadzi do wielostronicowych rozważań o wzajemnych relacjach rodziny Wetchika; z pozoru niewinna, rzucona półgębkiem uwaga okazuje się mieć olbrzymie konsekwencje, a zwyczajna wyprawa myśliwska przemienia się w otwartą rywalizację o władzę nad grupą. Wędrówka przez pustynne pustkowia, która zajmuje większość powieści, to niekończący się spektakl rywalizacji – pomiędzy wszystkimi uczestnikami wyprawy, od najstarszych po najmłodszych, racja zawsze jest jednak po stronie tych oświeconych, najwierniejszych wykonawców woli Nadduszy. Jednym słowem, intryga dworska w dusznych wnętrzach namiotów: piętrzące się spiski i knowania, zdrady udaremnione i ciągłe przetasowania misternej hierarchii grupy to w zasadzie narracyjny fundament „Statków Ziemi”, niestety, wraz z każdym przeczytanym rozdziałem coraz mniej frapujący. Obsesyjna samoświadomość postaci, która prowadzi do ciągłych, irytująco rozwlekłych wiwisekcji w efekcie wywołuje jedynie poczucie zniecierpliwienia, szczególnie że fabuła rozwijająca się podług schematu „samospełniające się proroctwo” nie pozostawia wiele miejsca na jakąkolwiek dramaturgię. Z góry wiadomo, komu się powiedzie. Niewielka wspólnota zgromadzona wokół Wetchika i Lady Rasy musi ustanowić na nowo prawa rządzące codziennym życiem w warunkach dalece odmiennych od rodzimej Basiliki. Tam rozległa władza leżała w rękach kobiet, tu, na pustyni, przewodnictwo obejmują samce alfa, dwaj skonfliktowani ze sobą bracia: Nafai i Elemak. Wielość postaci, które angażują się w ciągłe próby sił nie idzie niestety w parze z ich złożonością. Od początku wiadomo, kto reprezentuje dobro (uczciwość, posłuszeństwo, odwagę itd.), a kto należy do przedstawicieli „ciemnej strony”, odznaczającej się gwałtownością, egoizmem, a co gorsza bezbożnością (choć pomysł dwoistej natury Nadduszy – będącej przecież komputerem – jest akurat dość ciekawy). Na upartego można to naturalnie tłumaczyć taką a nie inną konstrukcją świata oraz religijnym charakterem opowieści, z punktu widzenia czytelnika jednakże(sceptycznego bądź nie) poczynania bohaterów grzeszą sztampą i irytująco moralizatorskim puentowaniem każdego wątku. Na marginesie wypada jeszcze wspomnieć o jednym dość kuriozalnym wątku, jakim jest aranżowane małżeństwo Shedemei i Zdoraba. Z jednej strony wydaje się ono w pełni zgodne z moralnym porządkiem rządzącym we wspólnocie relacjami pomiędzy płciami (silne nastawienie na prokreację), ale z drugiej sprawia wrażenie zbyt natarczywego i, koniec końców, stereotypowego wyłożenia doktryny mormońskiej. Pełniący rolę służącego Zdorab ukrywa przed pozostałymi swoją odmienną orientację; odsłaniając się przed Shedemei, jedyną niezamężną kobietą we wspólnocie, wykazuje się niezwykle samoświadomym poczuciem własnej niższości, faktem odseparowania od „drzewa życia”, który przyjmuje z akceptacją. Jego towarzyszka natomiast okazuje się równie ułomna w tej sferze – poświęcając życie nauce, dobrowolnie zrzeka się uświęconej roli matki i żony, co gorsza, nie wykazuje nawet krztyny zainteresowania ani chęci, by cokolwiek zmienić. Ich związek, oparty w pierwszym rzędzie na przyjaźni i szacunku, symbolizuje podporządkowanie wobec oficjalnych norm, zaakceptowanie sytuacji, w której każdy mężczyzna musi mieć żonę, a więc zapewnia dwójce bohaterów spokój i poczucie bezpieczeństwa. Niemniej w oczach pozostałych uczestników wyprawy Zdorab i Shedemei pozostają dziwakami, wyłączonymi poza ramy tradycyjnych układów rodzinnych (postrzeganych jednak jako naturalne); pozostałe bohaterki co rusz wyrażają ubolewanie nad smutnym losem bezdzietnej genetyczki, która nawet pomimo olbrzymiej wiedzy nie może – co gorsza, nawet sobie tego nie uświadamia! – być szczęśliwa. Sytuację zmieniają dopiero narodziny syna, poczętego w wielkim poświęceniu. Ten specyficznie ujęty związek homoseksualisty i feministki (w uproszczeniu) w efekcie sprawia wrażenie roszczeniowego uporządkowania tego typu „spraw” w układzie, który pozornie uszczęśliwia wszystkich, podany jednak w stylu, który rzuca nieco światła na osobiste poglądy samego autora 1); pod płaszczykiem zrozumienia i akceptacji (ale wyłącznie na warunkach określonych przez większość) kryje się dość czarno-biały obraz świata takiego, jakim powinien w założeniu być. Karawana pielgrzymów dociera wreszcie na wyznaczone miejsce i zakłada osadę w opuszczonej dolinie. Mijają lata, grupka powiększa się o liczne potomstwo, a zlecona im przez Nadduszę misja coraz mocniej zaciera się w pamięci większości. Nie zdradzając zbyt wiele (swoją drogą tytuł „Statki Ziemi” zawiera dość jednoznaczną podpowiedź co do kierunku, w którym zmierzać będzie fabuła), wspomnę tylko, że ostatnie rozdziały powieści wprowadzają do akcji typowo cardowskie rekwizyty science fiction, wraz z sugestią, że być może kolejny tom przyniesie nieco zmian w nużącej strukturze opowieści. Póki co, jeśli chodzi o jakość – tendencja spadkowa. 1) Bardziej rozbudowany wątek homoseksualny wprowadza Card w powieści „Mistrz Pieśni”, komponując fabułę niejako pod dyktando maksymy: „Kochaj grzesznika, nienawidź grzechu”.
|
Właściwie nie była to recenzja, tylko wypowiedzenie się na temat kilku wątków powieści. Nadal nie wiem, co jest w tej książce nie tak (oprócz dłużyzn i spisków)