Mody na retro ciąg dalszy, czyli Maureen Jennings powraca z czwartą odsłoną przygód detektywa Murdocha. Autorka tym razem serwuje czytelnikowi zmianę dotychczasowych scenerii, rozbudowane życie wewnętrzne głównego bohatera oraz powracające w najmniej oczekiwanym momencie koszmary sprzed lat. Gatunkowej rewolucji nie ma, za to gdzieś nad wszystkim unosi się duch Arthura Conan Doyle’a.
Koszmary przeszłości
[Maureen Jennings „Spuśćmy psy” - recenzja]
Mody na retro ciąg dalszy, czyli Maureen Jennings powraca z czwartą odsłoną przygód detektywa Murdocha. Autorka tym razem serwuje czytelnikowi zmianę dotychczasowych scenerii, rozbudowane życie wewnętrzne głównego bohatera oraz powracające w najmniej oczekiwanym momencie koszmary sprzed lat. Gatunkowej rewolucji nie ma, za to gdzieś nad wszystkim unosi się duch Arthura Conan Doyle’a.
Maureen Jennings
‹Spuśćmy psy›
Dziewiętnastowieczne Toronto. Chluba tamtejszej policji, detektyw William Murdoch otrzymuje wiadomość od naczelnika więzienia Den. Ku zdumieniu detektywa dotyczy ona jego ojca. Murdoch senior wyczekuje w tamtejszej celi na karę śmierci i prosi o ostatnie spotkanie. Główny bohater targany ambiwalentnymi uczuciami do ojca, którego unikał od lat i znienawidził za zniszczenie rodziny, postanawia przełamać własną niechęć i stawia się na umówione spotkanie.
Sytuacja ojca Murdocha – Harry’ego przedstawia się beznadziejnie. Po nielegalnej walce psów jeden z widzów zostaje znaleziony martwy, a nieopodal leży Harry, pogrążony w pijackim śnie. Wszystkie możliwe dowody wskazują na winę skazanego. Swoim dotychczasowym zachowaniem – delikatnie mówiąc dalekim od ideału przykładnego obywatela – Harry tylko utwierdza policję w przekonaniu o jego udziale w przestępstwie. Podczas spotkania z detektywem skazaniec usilnie jednak twierdzi, że został wrobiony. Właśnie w nadziei na ratunek, a nie z sentymentu, spotyka się z synem. Rozpoczyna się niełatwe śledztwo, które Murdoch podejmuje mimo targających nim sprzecznych uczuć.
Intryga, jaką przygotowała Jennings, wydaje się do bólu klasyczna. Wsparta jest jednak wizją osobistych przeżyć detektywa, które nieustannie wpływają na przebieg śledztwa. Dzięki temu książka nabiera innego, ciekawszego wymiaru. Sam detektyw bowiem nie jest przekonany do końca o niewinności ojca. Trudno jest mu również ukryć niechęć, jaką darzy rodzica. To podejście jest rzadko spotykane w kryminałach, a już szczególnie w tych opartych na klasycznych schematach detektywistycznej rozgrywki.
Liczni świadkowie stanowią galerię dziwnych indywidualności, wypełniającą po brzegi małe miasteczko, stanowiące główną arenę dla przedstawionych wydarzeń. Mieszkańcy, chociaż współpracują chętnie, wydają się coś ukrywać. Każdy z nich uwikłany jest w niejasne układy, które trudno powiązać w spójną całość. Jedynym ich faktycznym związkiem jest udział w organizowaniu nielegalnych walk psów. Skądinąd bardzo dochodowego interesu. Tu właśnie tkwi siła tej powieści. Mimo banalnego zawiązania fabuły, dalszy jej tok wydaje się być tylko pretekstem do przedstawienia skomplikowanej wiktoriańskiej rzeczywistości, utkanej z konwenansów, sztywnych ram dobrego wychowania i typowo angielskiego dystansu. Próba zrozumienia okolicznego środowiska, wraz z rozliczeniowym podejściem do przeszłości sprytnie odwraca uwagę czytelnika od zepchniętego na dalszy plan wątku kryminalnego. Chociaż to patent tak stary jak literatura detektywistyczna, sprawdza się niezawodnie i tym razem.
Sam obraz, jaki roztacza na kartach swojej powieści Maureen Jennings, przypomina stare zdjęcie w kolorze sepii, z ćmiącymi fajkę dżentelmenami w melonikach. To standardowe wyobrażenie epoki miesza się jednak w równych proporcjach ze smaczkami, jakie podrzuca mimochodem autorka: przywiązana za nogę na podwórku upośledzona dziewczynka czy kobieta zelżona przez sąd za pozwanie męża oraz wiele innych, które razem tworzą wciągający i niezwykle realny obraz dziewiętnastowiecznej rzeczywistości. Jennings zachowała specyficzny czar tego okresu, unikając przy okazji zbędnej i na dłuższą metę niestrawnej idealizacji.
Fabuła koncentruje się wokół zamkniętego kręgu podejrzanych. Ta sytuacja znana z klasycznych kryminałów rozegrana jest z wyczuciem i niekłamanym wdziękiem. Znalazł się w niej również obowiązkowy moment na zaskoczenie czytelnika nagłym zwrotem akcji. Autorka wodzi czytelnika za nos, maskując właściwe rozwiązanie coraz to nowymi poszlakami, odwraca uwagę odbiorcy rozbudowaną warstwą obyczajową powieści, by za kulisami rozgrywać właściwą intrygę. Jednak w powieści Jennings można też zauważyć niewielki mankament. Pomimo finezji, z jaką prowadzona jest całość fabuły, najważniejsza jej część, czyli wątek kryminalny jest topornym powieleniem znanych fabularnych klisz. Patrząc jednak z drugiej strony, należy szczerze przyznać, że Jennings wykorzystała jego potencjał w całości.
Postać Murdocha również wypada przeciętnie. O ile jego dobroduszna naiwność jest momentami urzekająca, to wewnętrzne rozdarcie między nienawiścią a chęcią pomocy ojcu wydaje się być przedstawione w zbyt dosłowny sposób. Psychiczne konflikty Murdocha spełniają swoje zadanie w powieści, ale jednocześnie unosi się nad nimi pewna aura umowności.
W ostatecznym rozrachunku „Spuśćmy psy” to rzetelnie napisany kryminał retro w zaskakująco dobrym stylu. Maureen Jennings uniknęła wielu pułapek, w jakie mogła wpaść: bezmyślnego powielania klisz znanych z poprzednich części cyklu, czy nużącej rutyny – tym razem pokonanej dzięki barwnie skonstruowanej warstwie obyczajowej. W ostatecznym rozrachunku czwarta część przygód detektywa Murdocha przynosi mnóstwo rzetelnej rozrywki na wysokim poziomie, która bez problemu zadowoli nawet najbardziej wybrednych miłośników kryminału. Kryminały retro pozostają nadal w modzie i jeśli dalej będą się pojawiać pozycje takie jak „Spuśćmy psy”, to ta tendencja powinna się utrzymać jeszcze przez długi czas.