Mimo ładnej pogody październik najwyraźniej sprzyjał oddawaniu się lekturze. Oto jedenaście recenzji dwunastu książek przeczytanych przez nas w tym miesiącu.
Esensja czyta: Październik 2011
[ - recenzja]
Mimo ładnej pogody październik najwyraźniej sprzyjał oddawaniu się lekturze. Oto jedenaście recenzji dwunastu książek przeczytanych przez nas w tym miesiącu.
„Wojna na morzu 1914-1918” należy do wydawanego przez Rebis cyklu książek przedstawiających historię I wojny światowej i oczywiście, jak sama nazwa wskazuje, omawia działania morskie owego konfliktu. Działania – przyznajmy – polskiemu czytelnikowi raczej słabo znane, nawet temu, który – jak ja – w małym palcu ma skład konwoju PQ-17 i listę japońskich lotniskowców zatopionych pod Midway (krótko mówiąc, wie wszystko o zmaganiach morskich w kolejnym światowym konflikcie). Może wynika to z faktu, że owa morska wojna nijak się miała do losów naszego kraju? Mieliśmy co prawda obszerne omówienie w książce Jana Gozdawy-Gołębiewskiego i Tadeusza Wywerki Prekurata „Pierwsza wojna światowa na morzu”, ale z pewnością kolejne pozycje nie zawadzą. Zwłaszcza że ów konflikt obfitował w fascynujące wydarzenia, jakich próżno szukać w czasach następnej wojny. Dwa słowa wystarczą: bitwa jutlandzka. Książka poświęca miejsce rajdowi zespołu grafa von Spee, początkom i rozwojowi wojny podwodnej, zmaganiom przy Dardalene i Gallipoli, słynnej bitwie dwóch ogromnych flot. Jest napisana ciekawie, z analizami możliwych scenariuszy, sylwetkami dowódców, jakże miłymi dla miłośników książeczek Pertka i Flisowskiego szczegółowymi mapkami bitew, informacjami technicznymi – słowem, gratka dla każdego miłośnika morskiej militarystyki.
Na polską premierę powieści Bradbury’ego czekaliśmy prawie 40 lat (prawie 50, jeśli weźmieny pod uwagę wydanie książkowe). Na szczęście warto było. Wszystko zaczyna się pewnego październikowego popołudnia, gdy dwóch przyjaciół niecierpliwie wyczekujących swoich czternastych urodzin spotyka sprzedawcę niezwykłych piorunochronów, a do miasteczka niespodziewanie przybywa lunapark. Szybko okazuje się że nie jest to zwykłe wesołe miasteczko, jakie zwykle zjawiały się latem, lecz coś o wiele groźniejszego. Mogłoby się zdawać, że „Jakiś potwór…” to historia jakich wiele, znana w wielu podobnych do siebie wariantach z książek i filmów. Jednak powieść Bradbury’ego wyróżnia się przede wszystkim językiem – pełnym metafor, wręcz poetyckim, tu żarzący się niedopałek cygara porównany do świecącego oka nie zostaje zgaszony, lecz oślepiony. Również zagrożenie ze strony lunaparku nie sprowadza się do wampirów, zombie czy innych strachów z zestawu standardowego. Tu zło pozostaje niedopowiedziane, a przez to o wiele groźniejsze. Zwraca też uwagę humor przejawiający się nie w ciętych wypowiedziach bohaterów, a raczej w narracji i konstrukcji całej powieści; ot, żeby choćby zacytować rozdział trzydziesty pierwszy, zaczynający się zdaniem: „Przez resztę nocy nie zdarzyło się nic szczególnego” – po czym następuje rozdział trzydziesty drugi. Wszystko to składa się na lekturę, do której można wracać wielokrotnie.
Druga okolicznościowa lektura na październik i znowu Bradbury. Tym razem zbiór opowiadań szeroko pojętej grozy (choć nie tylko). Wszystko to, co napisałam w recenzji powieści „Jakiś potwór tu nadchodzi”, można odnieść i do krótszych tekstów amerykańskiego pisarza. Niższa ocena wynika z nierównego poziomu zbioru zawierającego również wczesne opowiadania Bradbury’ego. Ale i tu znajdziemy perełki takie jak przerażający „Mały skrytobójca” (wydany wcześniej jako „Mały morderca” w zbiorze ”Rakietowe dzieci”), „Pajacyk z pudełka”, „Skielet” czy „Kosa”. Mnie jednak w pamięci najbardziej utkwiły dwa lżejsze utwory: „Była sobie starsza pani” i „Wuj Einar”, którego zakończenie wywołało u mnie szczery śmiech.
Cenię Krzysztofa Daukszewicza za „Easy Ridera” i niektóre listy do pana hrabiego, ale skłamałbym, stwierdzając, że należy do moich ulubionych satyryków. Poza tym czasy jego świetności dawno minęły – najciekawszy był we wczesnych latach 90. Komuż zresztą nie minęły? Wszak współczesny poziom polskiej satyry jest, jaki jest – i nie ma znaczenia, jaką opcję polityczną satyryk reprezentuje (sam oczywisty fakt, że satyryk nie powinien reprezentować żadnej opcji, już nawet pominę). Zbiór humoresek zatytułowany „Prawdziwki i zmyślaki” (zmyślaków zresztą dużo więcej) pochodzi jednak z lepszych czasów – to głównie komentarze do okresu transformacji, początku lat 90. Czytając je dziś, odnosi się wrażenie, że czyta się o zupełnie innym, jakże odległym świecie – czy czasy się tak zmieniły, czy nasze obecne problemy przysłoniły te dawne? Poziom tekstów jest nierówny, najlepiej wypadają te oscylujące wokół allenowskiego absurdu, najsłabiej zaś – te mocno zakorzenione w politycznej rzeczywistości. Mnie najbardziej rozbawiła opowieść o rosyjskim zabójcy niemogącym znaleźć adresu Rzymowskiego 20, ta o folklorystycznym zawołaniu pewnego wiejskiego gospodarza, zmagania z komornikiem oraz historia o wyjeździe dzieci na zimowisko. Reszta do szybkiego zapomnienia.
Joanna Kapica-Curzytek [80%]
Spośród wielu tajemnic powstania ludzkiego gatunku bodaj najbardziej fascynująca jest ewolucja od pierwotnych hominidów do współczesnego homo sapiens, posługującego się językiem. Czynnikiem, który ukształtował człowieka i całą jego kulturę, był język, umożliwiając nie tylko bezpośrednią komunikację, ale także wytworzenie cywilizacji. Fascynujące jest też pytanie – skąd na naszej planecie wzięło się tyle różnorodnych języków? Robin Dunbar, antropolog i biolog, w przystępny sposób wyjaśnia w tej popularnonaukowej książce, ile podobieństw – w zachowaniu, przeżywaniu emocji, a nawet i rozumowaniu – łączy nas z innymi gatunkami ssaków naczelnych. Naukowiec wskazuje, że komunikowanie się pomiędzy przedstawicielami danego gatunku buduje skomplikowane relacje społeczne. W przypadku człowieka mamy do czynienia dodatkowo ze zjawiskiem języka nie tylko jako narzędzia komunikacji, ale także gromadzenia zasobów kultury, najpierw na postawie słowa mówionego, a później – pisanego. Dunbar przytacza wiele naukowych faktów i zadziwiających ciekawostek związanych z tym skomplikowanym procesem, odwołując się do (często zabawnych) przykładów z życia codziennego. Próbuje także odpowiedzieć na interesujące pytania, np. czy neandertalczycy posługiwali się językiem, czy jakość pokarmu mogła u niektórych gatunków wpłynąć na rozwój niektórych funkcji mózgu i dlaczego na ogół mamy nie więcej niż 150 znajomych. Fascynująca lektura dla wszystkich, którzy interesują się biologią, genetyką, zagadnieniami języka i historią swoich najdawniejszych korzeni. Dunbar wskazuje, jak wiele aspektów naszego życia społecznego (także fenomen plotki!) ukształtowało się na drodze ewolucji. Książka z pewnością pozwoli nam nie tylko lepiej poznać naszych małpich krewnych, ale i… samych siebie.
Nie napisałabym notki o tej książce, gdyby nie pozytywna recenzja Wojtka Gołąbowskiego, z którą się nie zgadzam. „Laura…” to dzieło złożone wyłącznie ze sztampowych elementów, bez śladu oryginalności i, co gorsza, bez większego wdzięku. W dodatku fabuła nie grzeszy logiką, główna bohaterka jest stereotypową „dziewczynką z mocami, która ma ocalić świat”, jej zachowanie natomiast na początku cechuje monotonne i irytujące powtarzanie „to niemożliwe” a później równie monotonne i mało wiarygodne demonstrowanie odwagi, zaradności itd. Jej przyjaciółką jest niezbyt bystra grubaska, która służy chyba tylko do tego, żeby Laura miała kogo ratować w dramatycznych sytuacjach a przemądrzały brat miał chyba wprowadzać elementy komiczne, ale, cóż, niespecjalnie wyszło… Do tego mamy jeszcze nieuniknione w tego typu opowieściach poszukiwanie Magicznego Durszlaka (no dobrze, właściwie to Kielicha, ale niewielka różnica), a także nudnych dobrych i złych wyposażonych w idiotyczną motywację. Naprawdę chciałabym, żeby kiedyś autor/autorka tego typu książek wyjaśnił mi, po co u licha ci źli pragną końca świata. Gdyby łaknęli władzy nad tymże światem – ok, to by było zrozumiałe. Gdyby chcieli być źli dla samego bycia złym – też pojmuję. Ale po co KTOKOLWIEK (z wyjątkiem może członków jakiejś dziwacznej sekty) miałby pragnąć sprowadzenia na świat nicości? Tak w ramach pielęgnowania zbiorowego masochizmu czy jak? W dodatku, żeby nie przemęczać mózgu młodych czytelników, dobrych odróżnia się tu od złych na pierwszy rzut oka. Jak? Ano, jeśli ktoś jest miły, należy do sług Jasności, a jeśli jest wredny (np. złośliwy, wymagający nauczyciel) to ani chybi sługa Zła. Od tej reguły jest jeden wyjątek, ale na tyle mało znaczący, że można go pominąć. Całość jednak na szczęście jest na tyle dobrze napisana, że daje się czytać. Daje się – nic więcej.
"Na polską premierę powieści Bradbury’ego czekaliśmy ponad 50 lat."
Trochę krócej. Pierwszy odcinek "Jakiś potwór..." ukazał się w Nowej Fantastyce w grudniu 1996 roku.