Patrick DeWitt w „Braciach Sisters” wciąga czytelnika w misternie skonstruowaną powieść o losach człowieczych na Dzikim Zachodzie. Jednocześnie, w kuriozalnie zabawny sposób, łamiąc schematyczną konwencję westernu, moralizatorsko podkreśla dobrodziejstwa ironicznie zdystansowanej pozycji wobec świata.
Dekonstrukcja Dzikiego Zachodu
[Patrick deWitt „Bracia Sisters” - recenzja]
Patrick DeWitt w „Braciach Sisters” wciąga czytelnika w misternie skonstruowaną powieść o losach człowieczych na Dzikim Zachodzie. Jednocześnie, w kuriozalnie zabawny sposób, łamiąc schematyczną konwencję westernu, moralizatorsko podkreśla dobrodziejstwa ironicznie zdystansowanej pozycji wobec świata.
Patrick deWitt
‹Bracia Sisters›
Jest rok 1851. Charlie i Eli Sisters spotykają się w Oregon City ze swym protektorem i chlebodawcą – Komandorem, równie złą sławą okrytym, co tajemniczym. Tym razem szef wysyła ich do ogarniętej szaloną gorączką złota Kalifornii. Mają znaleźć i zlikwidować poufnie niejakiego Hermanna Kermita Warma. Słynący z brutalności płatni mordercy wskakują więc na konie i wyprzedzeni przez swą niechlubną reputację, pędzą na południe. Przygodę czas zacząć.
Brzmi to jak zapowiedź podrzędnego westernu klasy B, których nadprodukcja zalewała kina w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Brzmi to także jak niezbyt przemyślana opowiastka o pionierach szlachetnie przecierających szlaki dla amerykańskiej wolności na niegościnnych górskich ostępach i preriach Kalifornii. Pionierach o niezbyt gołębich sercach. Taka impresja może potrwać jedynie chwilę. Od pierwszych stron, w najbardziej prozaicznych momentach westernowa sielanka chwieje się w posadach. Eli, narrator i młodszy brat, siedzi przez posiadłością Komandora, czekając na Charliego, który przyjmuje zlecenie. Nic w tym dziwnego, ale dlaczego Eli opowiada o swoim nowym koniu, który nosi zatrważające imię Baryłka, jednocześnie wzruszając się, gdy myśli o śmierci poprzedniego rumaka? Przecież to bezduszny morderca, niewahający się pociągać za spust rewolweru, nawet w pozornie niegroźnych sytuacjach.
Patrick DeWitt w swojej drugiej powieści, pierwszej przetłumaczonej na język polski, proponuje bezpardonowe rozprawienie się z mitem Dzikiego Zachodu i bipolarną strukturą opowieści o pionierskich czasach Ameryki. Przepis na taką (de)konstrukcję powieści jest prosty. W pierwszej kolejności schematyczna sytuacja. DeWitt wpycha swoich bohaterów w scenerię sennego miasteczka, gdzie życie toczy się pomiędzy saloonem i siedzibą szeryfa. Po ulicach krążą osobniki wyposażone w pełne westernowe rekwizytorium. Jest więc koń, rewolwer, burbon, lasso, podwiązka, melonik, kapelusz, pot i kilkudniowy zarost. Po chwili pojawia się dwóch mężczyzn spoglądających na siebie złym wzrokiem, a już po wszystkim kobieta lekkich obyczajów w pokojach nad saloonem. I właśnie wówczas, gdy przyzwyczajamy się do standardu zakorzenionego w podświadomości, misternie spreparowane rusztowanie rozsypuje się i kruszy. Następuje przewartościowanie i odwrócenie ustalonego porządku.
„Bracia Sisters” to powieść pełna zła i nieuzasadnionego okrucieństwa. Z niemal każdej strony wylewają się hektolitry krwi albo objawiają fale podszytego chciwością szaleństwa. Gdybyśmy pozostali w narracji westernowej, byłoby ono spersonalizowane, a finalnie zlikwidowane przez moralnego szeryfa. DeWitt zdaje się być jednak nieodrodnym spadkobiercą innego dekonstruktora mitu – Cormaca McCarthy’ego. Dziki Zachód, wymagająca kraina dla najwytrwalszych, jak w „Krwawym południku” czy „W ciemność”, nie kreuje przez swą niedostępność typów idealnych. Choć bardzo byśmy chcieli poruszać się pośród łatwych do oceny archetypów, nie ma nigdzie w „Braciach Sisters” nieskazitelnego Johna Wayne’a, czy też jednoznacznie złego Lee Marvina. DeWitt podpowiada czytelnikowi interpretację nieco deterministyczną – epoka jest okrutna, sceneria nie do wytrzymania, więc i w każdej postaci tkwić musi wieloznaczność, w której raczej przeważać będzie nuta nieco niemoralna.
Nie znaczy to bynajmniej, że postaci DeWitta tworzą szerokie spektrum amoralnych indywiduów, w ostatecznym rozrachunku scalonych w świadomościową całość przez służbę złu. Wprost przeciwnie, pisarz tworzy spektakularną gamę wyrazistych jednostek dodających opowieści kolorytu. Pojawia się więc najbardziej widowiskowe złamanie konwencji w postaciach Warma i Morrisa – marzycielskich idealistów, oderwanych od okrutnej rzeczywistości złowróżbną chęcią zysku. Jest też Komandor, demiurgiczne wspomnienie, które mimo swej nieobecności rzuca cień na wszystko, co ma się wydarzyć. Są postaci epizodyczne, wśród których groteskowo komiczne kreatury przenikają się ze zdegenerowanymi apostatami ludzkiego plemienia. Jest wreszcie Charlie, doskonały produkt swojego czasu, pragmatyczny, odrobinę bezrefleksyjny zabijaka, którego szaleństwo jest paranoją Dzikiego Zachodu. I Eli, którego z kolei łatwo wyobrazić sobie, gdy z podobną aforystyczną manierą opowiada o szlacheckich bolączkach siedząc w spokoju pod czarnoleską lipą.
Wbrew okrucieństwu opowieść DeWitta nie jest tak pesymistyczna jak narracje McCarthy’ego. Tam gdzie u Cormaca proces decyzyjny sprowadza się niemal wyłącznie do alternatywy złe-gorsze, u Kanadyjczyka zawsze miga gdzieś w dali światełko nadziei. Choć na każdym kroku rozwałka, patroszenie, huk strzałów i przedwcześnie zakończone życia, jest jednocześnie surrealistycznie zabawnie. Być może to zasługa innego wielkiego klasyka amerykańskiej powieści – Marka Twaina. Wykorzystując więc aż nazbyt mocno nadrealistyczne okoliczności, DeWitt wskazuje na konieczność pozostania na dystans od esencji piekła. Podążając za odrobinę sarkastycznym Elim, natykamy się co i rusz na potwierdzenia słuszności koniecznego zdystansowania. Westernowi szubrawcy po krótkiej wymianie zdań (lub ognia) okazują się bezprzykładnymi tchórzami, a oderwani i przytłoczeni – odważnymi i bezkompromisowi altruistami.
Patrick DeWitt oddaje więc w ręce czytelników intensywne, wieloaspektowe doznanie.Po pierwsze – perfekcyjnie skonstruowaną rozrywkę na wysokim poziomie. Po drugie – zdekonstruowaną mitologię, wciąż mocno oddziałującą na amerykańską tożsamość. Po trzecie – co równie przyciągające, przekorny moralitet, gdzie nic jest takim, jakim się mieni.