Chyba najbardziej przewrotnym pomysłem autora jest jednak zasadnicza idea cyklu. Przed naszymi oczyma jawi się Wszechświat XXVI wieku, pełen śmigłych kosmolotów, ludzi o zmodyfikowanych ciałach i planet zasiedlonych przez płodną ludzkość. Świat, w którym żyje wielka grupa ludzi mających kontrolę nad procesem opuszczania ciała przez duszę. Wydaje się, że po złamaniu tej tajemnicy, ś:ieckość powinna się stać jedynym słusznym wyborem. Okazuje się jednak, że inwazja prowadzona jest na takim poziomie, na którym jedną z najlepszych metod jej odparcia daje żarliwa wiara. Wchodząc nieco dalej w szczegóły – źle widzę tych edenistów, tam się stanie coś strasznego.
Patchwork
[Peter F. Hamilton „Dysfunkcja rzeczywistości. Ekspansja” - recenzja]
Chyba najbardziej przewrotnym pomysłem autora jest jednak zasadnicza idea cyklu. Przed naszymi oczyma jawi się Wszechświat XXVI wieku, pełen śmigłych kosmolotów, ludzi o zmodyfikowanych ciałach i planet zasiedlonych przez płodną ludzkość. Świat, w którym żyje wielka grupa ludzi mających kontrolę nad procesem opuszczania ciała przez duszę. Wydaje się, że po złamaniu tej tajemnicy, ś:ieckość powinna się stać jedynym słusznym wyborem. Okazuje się jednak, że inwazja prowadzona jest na takim poziomie, na którym jedną z najlepszych metod jej odparcia daje żarliwa wiara. Wchodząc nieco dalej w szczegóły – źle widzę tych edenistów, tam się stanie coś strasznego.
Peter F. Hamilton
‹Dysfunkcja rzeczywistości. Ekspansja›
Tom pierwszy „Dysfunkcji rzeczywistości” Petera Hamiltona pt. „Początki” zrecenzował na łamach „Esensji” nie kto inny jak sam Jacek Dukaj. Z drżeniem przejmuję więc pałeczkę, kreśląc parę wrażeń wywołanych lekturą tomu drugiego – „Ekspansja”, zwłaszcza, że niektóre moje spostrzeżenia będą dotyczyć i opierać się na tomie pierwszym. Akcja zatrzymała się w nim w chwili, gdy inwazja porywaczy ciał wydostaje się poza swój punkt startowy, planetę Lalonde. Zamieszkały przez ludzi i dwa inne gatunki rozumne Wszechświat, do tej pory relatywnie spokojny i stabilny, staje się nagle miejscem szalenie niebezpiecznym, gdzie za każdym zaułkiem może czaić się agresor, żądny świeżego ludzkiego ciała, nie cofający się przed najohydniejszym czynem, i co najważniejsze – wyposażony w potężne moce.
Hamilton rysuje ciekawy świat. Nie wprowadza zbyt wielu głębokich zmian, nie stara się koniecznie ruszyć z posad bryły Wszechświata, natomiast to, co już zdecyduje się opisać, ma starannie przemyślane i stosuje z żelazną konsekwencją. Powstaje w ten sposób pajęczyna fantastycznych drobiazgów, wiążąca czytelnika i dająca mu poczucie przebywania w świecie przyszłym, zmienionym, ale niezupełnie obcym. Czytanie „Dysfunkcji rzeczywistości” jest jak pierwsze wejście do cudzego mieszkania, kiedy czujemy się nieswojo, bo wystrój nie pasuje do naszych wyobrażeń, a jednocześnie powoli tworzymy sobie w głowie obraz pozwalający pojąć, czemu sprzęty stoją w taki, a nie inny sposób, skąd taka, a nie inna konfiguracja i o czym świadczą rozsiane po pomieszczeniu bibeloty.
Jest gdzie te precjoza utykać, bo Peter Hamilton nie oszczędza papieru i wątków. Wiele osób, wiele światów, liczne środowiska, ta powieść jest naprawdę olbrzymia (co też i po liczbie stron widać). Ale mało tam waty, wręcz przeciwnie, miewałem wrażenie, że autor, dla dobra akcji, postanawia co nieco powycinać. „Dysfunkcja rzeczywistości” jest powieścią wartką, pomimo tego, że autor żadnej swojej tezy, żadnego pomysłu, nie przedstawia na wprost, ale układa drobiazgi na swoich miejscach i pozwala się domyślać wzoru.
Szukając przykładów na hamiltonowską staranność, pozwolę sobie zwrócić uwagę na problem międzygwiezdnej komunikacji. Owszem, można pomykać chyżo między światami, skacząc po parę świetlnych latek na raz, ale temu odkryciu nie towarzyszy żaden system natychmiastowej komunikacji. Efekt jest ciekawy i nie wątpię, że zaplanowany – czytelnik wie, co się dzieje i jednym ruchem palca mógłby wykasować tych piekielnych brzydali. Ale wszechwiedza ta właściwa jest tylko jemu, bo tylko on ma pełen obraz sytuacji. Brawa dla autora, z ograniczenia swoich bohaterów stworzył podnietę dla czytelników.
Dobry przykład tworzonego z różnych skrawków kolażu, to teza, jaką po cichu promuje autor, czyli wyższość państwowego nad prywatnym. Najpierw kolonizacja Lalonde, prowadzona przez prywatną firmę, chaotyczna i pełna wyzysku, a potem cichy wtręt opisujący dobrodziejstwa sterowanej przez państwo kolonizacji Ombey, planety z królestwa Kulu. Najpierw chaos panujący w najemnej flocie, goniącej tylko za własnym zyskiem, a potem porządek przylatującej regularnej armii (nie na wiele im pomógł, ale to już inna sprawa). I prywatni przewoźnicy, albo monopoliści kasujący konkurencję wszelkimi środkami, albo drobni przemytnicy, zmuszani przez pierwszych do łamania prawa w imię przeżycia. Teza jak teza, każdy może sobie coś tam twierdzić, należy jednak zachować ostrożność podczas lektury „Dysfunkcji rzeczywistości”, bo Peter Hamilton umie wiele przekazać, pozornie nic nie mówiąc.
Chyba najbardziej przewrotnym pomysłem autora jest jednak zasadnicza idea cyklu. Przed naszymi oczyma jawi się Wszechświat XXVI wieku, pełen śmigłych kosmolotów, ludzi o zmodyfikowanych ciałach i planet zasiedlonych przez płodną ludzkość. Świat, w którym żyje wielka grupa ludzi mających kontrolę nad procesem opuszczania ciała przez duszę. Wydaje się, że po złamaniu tej tajemnicy, ś:ieckość powinna się stać jedynym słusznym wyborem. Okazuje się jednak, że inwazja prowadzona jest na takim poziomie, na którym jedną z najlepszych metod jej odparcia daje żarliwa wiara. Wchodząc nieco dalej w szczegóły – źle widzę tych edenistów, tam się stanie coś strasznego.
A jednak tylko 70%. Dlaczego? Książkę gubi styl. Nie znam oryginału, nie wiem, czy po angielsku czyta się to lepiej, nie będę więc tu winił ani autora, ani tłumacza. Jeden z nich jednak przysypiał nad tym tekstem, bo taki się ten teksty wydaje. Senny. Szary. Nie powolny, nie niezgrabny, po prostu nijaki i nudnawy. Udało się starannie ukryć te wszystkie zalety, o których się tak szczegółowo rozwodziłem, gorzej – pewnie wielu zalet i pomysłów pewnie się nie dopatrzyłem, bo lektura smakowała nieco mdło. Najcięższą stratą zdają mi się budowane w książce postaci, które rzadko kiedy budziły we mnie coś więcej, niż ziewnięcie. Na poziomie czysto intelektualnym doceniałem wkład pracy, z jakim konstruowano to całe stado przeróżnych charakterów, ale jako czytelnik nie znalazłem w sobie sympatii do żadnego z nich.
Mimo powyższych zastrzeżeń muszę jednak przyznać, że „Dysfunkcja rzeczywistości” jest cyklem oryginalnym i interesującym. Jego drugi tom, wielowątkowy, dopracowany, z dobrymi pomysłami, mimo pewnych problemów z przełknięciem, syci i trawi się długo, wzbogacając czytelnika o solidną dawkę fantastycznych witamin, godną powieści tak opasłej.
dodłabym
na plus - choćby to, że bohaterowie zmieniają się w ciągu 2 tomów (zwłaszcza ksiądz Hirtsch) i nie można się zbytnio do bohaterów drugoplanowych przyzwyczajać ;-) I cecha najlepsa - kompleksowy opis świata;
na minus -opisy "jurności" jednego z głównych bohaterów, a właściwie miejscami jezyk jak jest opisywany sex - trochę na poziomie nastolatków przeglądających strony "+18"