Z bohaterem „Kocham cię, Lilith” warto wybrać się do sanatorium „Iwona” choćby po to, żeby delektować się dojrzałą, soczystą polszczyzną, którą Radek Rak posługuje się z budzącą podziw precyzją. Miłośnicy klasycznej, nawiązującej do dziewiętnastowiecznych ideałów powieści mogą poczuć się zdezorientowani swobodą, z jaką autor tasuje światy bohaterów, jednak zaufanie okazane autorowi zaowocuje kilkoma godzinami prawdziwej językowej uczty.
Przystawka, jakże udana
[Radek Rak „Kocham cię, Lilith” - recenzja]
Z bohaterem „Kocham cię, Lilith” warto wybrać się do sanatorium „Iwona” choćby po to, żeby delektować się dojrzałą, soczystą polszczyzną, którą Radek Rak posługuje się z budzącą podziw precyzją. Miłośnicy klasycznej, nawiązującej do dziewiętnastowiecznych ideałów powieści mogą poczuć się zdezorientowani swobodą, z jaką autor tasuje światy bohaterów, jednak zaufanie okazane autorowi zaowocuje kilkoma godzinami prawdziwej językowej uczty.
Radek Rak
‹Kocham cię, Lilith›
Radka Raka znamy jako autora opowiadań publikowanych w „
Esensji” i „Nowej Fantastyce”. Zachwycają melodią i poetyckością języka, który bezwarunkowo wciąga w historię i nie odpuszcza aż do końca lektury. Dlatego wiele obiecywałem sobie po całej powieści, w której nieuchronny koniec nie nadszedłby aż tak szybko. Nie mogę powiedzieć, że się rozczarowałem, nie będę też jednak udawał, że osiągnąłem stuprocentową satysfakcję.
Poezja prozą i przebogaty język, znaki firmowe Raka, nie zawiodły: większość z ponad trzystu stron tekstu można by przeczytać wyłącznie, by pofolgować zmysłowi odczuwania polszczyzny, której zasoby autor nie tylko wykorzystuje, ale i pomnaża, wzbogacając ją o wyrafinowane, acz naturalne, metafory i porównania. Co więcej, zasób tych środków wydaje się nie mieć dna, a nieliczne powtórzenia sprawiają wrażenie przemyślanych i celowo użytych, by zaakcentować w odpowiednim miejscu rytmiczną, cykliczną strukturę opowieści. Oczywiście środków takich autor ma w pisarskim arsenale dużo więcej i gdyby nie nieustannie przewijająca się wśród fabuły tematyka erotyczna i religijna, „Kocham cię, Lilith” trafiłoby prędzej czy później na listę lektur szkolnych jako idealny materiał do omawiania na rozlicznych lekcjach języka polskiego.
Rak stawia recenzenta swojej debiutanckiej powieści w raczej niewygodnej pozycji: jeśli chciałby wyjść poza streszczenie tej niezbyt skomplikowanej opowieści, powinien skłonić się ku jakiejś interpretacji, a obnaży go to dużo bardziej, niż autora, który zawsze może zasłonić się prawem do licencia poetica. Dosyć szybko bowiem prosta historia Roberta Z., kuracjusza, który zamierza spędzić w beskidzkim sanatorium przedwielkanocne dwa tygodnie, okazuje się pretekstem do zabrania czytelnika w przeróżne dygresyjne wyprawy, a to do raju alternatywnego wobec znanego z Biblii, to w Beskidy umagicznione i uświęcone w ten ludowy sposób, który najwyższy okoliczny pagórek potrafi przemienić w Golgotę, to znów na Ukrainę, która nie umie zdecydować się czy tkwi w dziewiętnastym, czy może dwudziestym pierwszym wieku. Bohaterowie i światy bardzo szybko przestają dawać się dzielić na „rzeczywiste” i „zmyślone” , pozostawiając czytelnikowi wybór z całego wachlarza możliwości, zaczynając od przyjęcia postawy czysto empirycznej, aż po skrajnie trzeźwe (czy może wręcz cyniczne) zaklasyfikowanie głównego bohatera jako wycofanego, kompulsywnie konfabulującego onanistę. Ten, który snuje opowieść ustami Roberta Z., nie ma zamiaru nawet opowiadać się po stronie żadnego ze wzajemnie wykluczających się i uzupełniających wątków, jak gdyby historia (książkowa, lecz gdzieś w tle czają się nie do końca wypowiedziane słowa „każda, twoja, moja”) była złożeniem, superpozycją stanów, które choć nie mogą być prawdziwe jednocześnie, to w jakiś sposób, są jednakowo dopuszczalne i możliwe.
Muszę przyznać, że przez całą lekturę miałem wrażenie obecności skrytej za tekstem osoby, która doprawia opowieść snutą przez Roberta Z. swoją fascynację tematami jego opowieści. Ten wyraźnie wyczuwalny byt , zdecydowanie odrębny od bezbarwnego, nijakiego bohatera, stawia wielkie twierdzenia: że mężczyzna (każdy? niejeden?) tęskni za pierwszą, idealną miłością; że świat realny jest tylko bladym, nudnym cieniem raju; że nie ma lepszej kochanki nad tą wyimaginowaną; że w górach dużo łatwiej o świętość, zarówno miejsc, jak i ludzi. Żadna z tych tez nie znajduje w opowieści większego uzasadnienia, nie ma tam rozumowań, wnioskowań i dowodów. Są anegdoty, alegoryczne opowieści, intymne wyznania i rozmowy osób, których tożsamości i ontologicznego statusu nie do końca możemy i chcemy być pewni. Poskładanie tego wszystkiego w całość pozostawione jest jako ćwiczenie dla czytelnika, przy czym nie istnieje, rzecz jasna, żadne prawidłowe rozwiązanie. Chodzi o proces, nie rezultat.
Jako się rzekło, Robert Z. jest postacią nieco pretekstową: choć jako obserwator światów i medium- przekaźnik wizji i opowieści – spisuje się doskonale, to w roli bohatera, którego przychodzi nam poznawać w trakcie lektury, wypada raczej nieciekawie i nie usiłuje fascynować. Niesłowny, niezgrabny, drętwy w mowie, płytki w uczuciach, zdaje się rozkwitać wyłącznie, gdy spośród dostępnych rzeczywistości nie musi wybierać tej nudnej i banalnej, którą współdzieli z czytelnikami. Opis rodzinnego miasta w jego ustach kontrastuje zwyczajnością i nijakością ze słownymi arrasami, które tka, opisując inne światy, zaś partnerką wszystkich jego przygód erotycznych po naszej stronie rzeczywistości okazuje się być jego własna dłoń. Być może, że nikt inny nie nada się lepiej na bohatera opowieści ukazującej piękno światów, w których tęcze mają nie siedem, a siedemdziesiąt siedem barw. Możliwe, że ktoś grający mniej żałosną rolę w tej szarej rzeczywistości nie doceniłby tak szczerze i gorliwie tych innych, wielobarwnych. Ja jednak mam nadzieję, że bohater następnej opowieści Radka Raka zachwyci mnie, a przynajmniej zafascynuje tak samo, jak opowieść, której będzie częścią.
Podsumowując, „Kocham cię, Lilith” jest niczym smakowita przystawka podana na pięknej zastawie w stylowym, gustownym wnętrzu. I choć jestem pewien, że reszta uczty będzie równie wykwintna, to życzyłbym sobie spożyć ją w ciekawszym towarzystwie, niż Robert Z. Będę wyczekiwał kolejnych dań.
