Małżeństwo niedoskonałe
[ - recenzja]
W jednym z numerów Esensji zżymałem się, że tak niewiele ludzi czyta książki. Gdy wśród kilku znajomych mi ludzi w wieku szkolnym (którzy nie czytają nic a nic) przeprowadziłem mini-ankietę z jednym pytaniem „Dlaczego”, za każdym razem słyszałem tę samą odpowiedź: Książki są nudne.
Pobieżny przegląd lektur szkolnych – bo to one w pewnym stopniu były desygnatem literatury dla moich rozmówców – rzeczywiście nie pozostawia złudzeń. Część książek proponuje się za wcześnie, inne – kto wie? – może lepiej by było, gdyby z kanonu znikły. Nie mnie o tym przesądzać. O ile dobrze pamiętam, pierwszą lekturą, którą przeczytałem z prawdziwą przyjemnością, była „Dżuma” . Na szczęście czytałem też coś poza lekturami.
Literatura – podobnie jak technika – przeszła potężną ewolucję w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Język stał się gładszy, precyzyjniej wykończony, umożliwiający wykonanie czynności niezwykłych. Stąd ten tak łatwo wyczuwalny podział na książki współczesne i -nazwijmy je tak – dawne. Rozróżnienie dotyczy nie tylko opisywanej rzeczywistości – ta sprzed stu czy więcej lat może się wydawać zupełnie obca – ale i sposobu jej opisywania. Podziałowi temu wymyka się tylko niewiele powieści – literackich evergreenów, przy czytaniu których bez żadnego wysiłku można przenieść się w dawne czasy – choćby Madame Bovary Flauberta, chwilami zaskakująca swoją całkiem współczesną manierą.
„Kobieta trzydziestoletnia” taką książką według mnie nie jest. Dostrzegłem w niej wiele cech, które powodują, że jest ona swoistym literackim archaizmem. Z pewnością nie jest to wina tłumacza – wielkiego Boya, który, swoim zwyczajem, opatrzył dzieło Balzaka zwięzłym komentarzem, zwracając uwagę na fakt, że prawdopodobnie pierwszy raz bohaterką książki nie została nastoletnia kandydatka do rozdziewiczenia. Dlaczego więc jest to książka dla mnie obca? I drugie pytanie – dlaczego, mimo to jest smakowitym literackim kąskiem?
Oczywiście ten intrygujący tytuł. Kobieta w tytułowym wieku jest wciąż piękna i pociągająca, a do tych walorów dochodzi nabyta w doświadczeniach życiowych mądrość. Fascynująca postać… Nic bardziej błędnego – tytuł książki okazuje się bardzo mylący, bo nie o rozsiewaniu specyficznego czaru u Balzaka czytamy. Czytamy historię życia – od podlotka do zgorzkniałej staruszki, życia w sposób budzący litość nieudanego. Zdumiewająco konsekwentna jest ta historia, rozpisana kolejne etapy. Kilkunastoletnia dziewczyna zakochuje się w oficerze i, lekceważąc przestrogi ojca, wychodzi za niego. Kilka lat później – nieszczęśliwa żona człowieka, który, choć ją kocha, nie umie okazać swoich uczuć. Niby nic złego się nie dzieje (do czasu), ale małżeństwo się sypie, doprowadzając bohaterkę do konkluzji, że sformalizowany związek jest tożsamy z prostytuowaniem się.
Trochę to niejasny moment tej powieści – wobec faktu, że kolejne 150 stron będzie poświęcone opisom depresji kobiety, brakuje trochę uzasadnienia, jakich to uchybień dopuścił się mąż. Ale nie – Balzac pomija ten motyw i popycha męża w ramiona kochanki – odtąd nie ma już powrotu.
Punkt widzenia zależy od płci. Julia jest dla męża lodowata i właściwie trudno się dziwić, że szuka on szczęścia poza małżeństwem – nic banalniejszego. Istotne okazuje się coś innego – normy towarzyskie, które jemu na to pozwalają, a jej nie. Albowiem Julia też ma kogoś, kto ją kocha, a ona – prawdopodobnie – jego. Ale nie pozwala, aby kochający został kochankiem, ten zaś wybiera – dość komiczną zresztą – śmierć, aby nie narazić jej honoru na szwank. Wcześniej zresztą oglądamy dziwną scenę – oto Julia spaceruje szczęśliwa ze swoim Anglikiem. Już się dajemy nabrać, że oto pokonała swoje posłuszeństwo wobec konwencji, gdy okazuje się, że kilkadziesiąt metrów za nimi rozkoszom przechadzki oddaje się …mąż Julii. To już nie te libertyńskie czasy, gdy kobiety z premedytacją wykańczały mężczyzn.
Kolejny etap – Julia daje sobie przyzwolenie na szczęście. Ale wreszcie wybiera los sponiewieranej przez własną córkę matki, która ją swoimi czynami zabija. To lubiany przez Balzaka motyw – ojca Goriot też unicestwiły własne dzieci.
Na tym opis wydarzeń można skończyć, poza nimi książkę wypełniają precyzyjne i może aż przesadnie wyczerpujące opisy cierpień Julii. Z początku trochę irytujące, ale w końcu prowadzące do konkluzji, że zanikła moda na opisywanie uczuć wprost. To jest właśnie ten walor powieści, który z jednej strony stanowi o jej archaizmie, z drugiej pozwala obcować z czymś, co jest tematem tabu. Długo pewnie można by snuć rozważania na temat oczywistej w dzisiejszych czasach tendencji do bądź to ukrywania własnych uczuć (bo są one wyrazem słabości), bądź opisywania ich zygzakowatymi metaforami. Nasuwa mi się tu porównanie z powieścią „Sto lat samotności”, w której o uczuciach miały świadczyły po prostu czyny. Znakiem cierpienia było strzelenie sobie w głowę, nienawiści – strzelenie w głowę komuś innemu, a radości – kilkudniowe pijaństwo. Emocje w ujęciu marquezowskim prawie zawsze znajdowały ujście w agresji. Tymczasem w „Kobiecie trzydziestoletniej” uczucie – najczęściej cierpienie właśnie – jest opisane wręcz bezwstydnie i, wziąwszy pod uwagę płeć autora, odważnie. A przy jest zupełnie łagodne – miła odmiana.
I wreszcie fundamentalne pytanie – czy małżeństwo to zawsze okowy? To swoisty paradoks, że związki nieformalne bywają trwalsze od małżeństw. Że ktoś porzuca kogoś, kto zasugerował „A może się pobierzemy?” mimo że wcześniej wszystko układało się doskonale. To tak, jakby unikanie powiedzenia „tak” miało uchronić przed powiedzeniem „nie”. Balzak nie daje na to pytanie odpowiedzi, bowiem, choć małżeństwo Julii (pomijam fakt, czy ten wnikliwie opisany przypadek wolno generalizować) jest katastrofą, to jednak nie sposób nie zauważyć, że wynikła ona z dziecięcej pomyłki, a poza tym małżeństwo to nie zostało skonfrontowane z żadną inną życiową drogą. Pewnie dlatego, że ówcześnie inna droga była nie do pomyślenia. A zatem jedyny wniosek – wolniej ze zjadaniem tego ciastka.
Czy „Kobieta trzydziestoletnia” powinna być lekturą dla uczniów? Z całą pewnością nie. Wszystkim pozostałym polecam – mimo pewności, że wielu współczesnych pisarzy umiałoby tę historię opisać lepiej – jako coś o zupełnie nietypowym smaku.