Część druga recenzji „Wielkiej księgi opowieści o czarodziejach” poświęcona, jak nietrudno się domyślić, drugiemu podtomowi antologii.
Fantastyczne antologie: Czarodziejskie rozmaitości – część druga
[„Wielka Księga Opowieści o Czarodziejach. Tom II” - recenzja]
Część druga recenzji „Wielkiej księgi opowieści o czarodziejach” poświęcona, jak nietrudno się domyślić, drugiemu podtomowi antologii.
‹Wielka Księga Opowieści o Czarodziejach. Tom II›
Niestety, część druga antologii zawiera zdecydowanie mniej interesujących utworów.
Jeśli zacząć od najlepszych tekstów, trzeba wymienić nominowane do World Fantasy Award „Życie czarownika” (1991) Darrella Schweitzera. Ten najdłuższy z utworów zebranych w antologii zawiera w sobie to, co moim zdaniem dobre opowiadanie fantasy zawierać powinno: archetypy i mity, wplecione w indywidualne losy, przekonujący świat i intrygujące wizje. Znajdzie się więc w „Życiu czarnoksiężnika” motyw syna zwracającego się przeciwko ojcu oraz wyprawy w zaświaty celem odzyskania ukochanej osoby. Jednak opowiadanie Schweitzera jest także historią nieszczęśliwej rodziny rozpisaną na wiarygodne, i, co warto podkreślić, niejednoznaczne postaci. Dobrze prezentuje się też świat przedstawiony, inspirowany starożytnym Egiptem ale nie będący dokładną kopią tamtejszych realiów. Pomimo relatywnie skąpych opisów, Miasto Trzcin i jego okolice ożywają na kartach opowiadania. W utworze znalazło się też miejsce dla interesująco przedstawionych istot nadprzyrodzonych a wspomniana wyżej wyprawa w zaświaty jest okazją do wykreowania sugestywnych wizji.
Drugie wartościowe opowiadanie to „Kości ziemi” (2001) Ursuli K. Le Guin, czyli powrót do Ziemiomorza z jego surowym pięknem. Lubię sposób w jaki amerykańska pisarka przedstawia ludzi – powściągliwie, jednak pod powierzchnią opanowania i spokoju można odnaleźć głębokie uczucia. Nie porównywałam tłumaczeń, zwróciłam tylko uwagę na imiona: Wodorost i Milczek w przekładzie Pauliny Braiter, Dulse (słownik pozwala się przekonać, że słowo to istotnie oznacza gatunek wodorostu) i Cisza w tłumaczeniu Marcina Mortki. Zdziwiło mnie natomiast to, że prawdziwe imię starego czarodzieja w wydaniu Prószyńskiego brzmi Enhemon a tutaj Teleth. Bo o ile imiona użytkowe w Ziemiomorzu to zwykle rzeczowniki znaczące, więc różnica wynika z przekładu, tak prawdziwe imiona, będące słowami Mowy Tworzenia, nie powinny się różnić. Czyżby zmiany zostały wprowadzone w oryginalnym tekście? Wracając zaś do bardziej ogólnych kwestii, dodam, że uważam „Kości ziemi” za jedno z najlepszych
opowiadań o Ziemiomorzu.
W antologii znajdą się także dwie ciekawostki sprzed lat. „Rue M. le Prince, nr 252” (1895) Ralpha Adamsa Crama to historia o nawiedzonej kamienicy. Napisana mniej egzaltowanym stylem niż niektóre późniejsze opowiadania z dreszczykiem, pełne rozmaitych ohydnych i bluźnierczych rytuałów bądź istot. Może dlatego, że autor był z zawodu architektem, a twórczość literacką uprawiał jedynie hobbystycznie. „Zamknięte okno” (1903) A.C. Bensona to drugi najstarszy tekst w zbiorze. Podobnie jak w utworze Crama, jeden z bohaterów dziedziczy budynek po przodku, parającym się czarną magią. U Bensona jest to wieża a tytułowe okno okazuje się prowadzić do innego, złowieszczego świata. Głównym tematem wydaje się dążenie człowieka do zbadania nieznanego, rozwikłania tajemnicy. Pomimo ostrzeżeń, wiedzeni ciekawością bądź chciwością, bohaterowie otwierają tytułowe okno, co oczywiście nie prowadzi do niczego dobrego. Bensonowi udało się za pomocą nienachalnych środków wykreować odpowiedni nastrój.
„Odarcie z iluzji” (1995) Lawrence’a Schimela i Mike’a Resnicka opowiada o kilku godzinach z życia kochanki potężnego maga. Zastanawiam się jednak, czy akurat tu fantastyczna otoczka była potrzebna, bo to w zasadzie „przełożona” na fantasy historia znudzonej żony bogacza i zarazem przytyk – dać kobiecie wszystko, o czym mogła sobie zamarzyć a ona i tak będzie niezadowolona i będzie żywić pretensje do mężczyzny. Choć można je także czytać jako krytykę powierzchowności, pustego blichtru, życia w iluzji.
Krótkie opowiadanie Jamesa Bibby’ego, powstałe na potrzeby antologii nie pozostaje na dłużej w pamięci. „Ostatnia wiedźma” to zaledwie epizod (choć znaczący) z życia pewnej nastolatki obdarzonej nadnaturalnymi mocami. Czynione przez redaktora obietnice „piorunującego zakończenia” okazały się niespełnione.
Za nieudany uważam utwór „Czarodziej Popiołów i Deszczu” (2001) Davida Sandnera. O ile wątek obyczajowy wypada przekonująco, wszelkie motywy fantastyczne wydają się toporne. Są pisarze, jak choćby Charles de Lint, którzy potrafią wdzięcznie mieszać rzeczywistość z magią, codzienne życie z ideami. W „Czarodzieju…” to, co nadnaturalne nie przenika się płynnie z „naszym” światem. Za chybiony pomysł uważam bezpośrednie nawiązanie do Tolkiena. Nie zaryzykuję twierdzenia, że nie dałoby się „przepisać” na urban fantasy motywów i scen z Władcy Pierścieni, bez wprowadzania nieoczekiwanych zwrotów, gry z konwencją, czy parodii. Ale, jak sądzę, potrzeba dużo więcej talentu, żeby taka wizja wzbudziła entuzjazm czytelnika.
Znałam jedno opowiadanie Tima Lebbona opublikowane w antologii „
Miecze i mroczna magia”. „Wieczność” tylko utwierdziła mnie w niepochlebnej opinii na temat zdolności autora. Niektórzy pisarze fantasy tworzyli ponure światy i pozbawiali swoich bohaterów nadziei lub przynajmniej złudzeń, a przy tym umieli sprawić, by lektura wciągała. Wizja Lebbona jest mdła, cały ten mrok jedynie zniechęca. Z kolei „Ostatnie rytuały” (1994) Louise Cooper brzmią jak podszlifowane nieco językowo opowiadanie czternastolatka, który właśnie zaczął grać w Warhammera i nagle wpadł na genialny pomysł „a może by tak spojrzeć na ten świat oczami sług Chaosu”.
Na koniec zostawiłam sobie dwa opowiadania, których autorzy zawinili przede wszystkim dosłownością. Przy okazji – w obydwu tekstach nie pojawiają się czarodzieje.
Esther M. Friesner chciała uczynić „W królestwie smoków” (1998) głosem przeciw homofobii. Podobnie, jak w opowiadaniu Sandnera, wątek obyczajowy wypada całkiem dobrze – wspomnienia głównego bohatera dotyczące jego wujka i rodziców przekonują. Gorzej, gdy na arenę wkraczają elementy nadnaturalne. Liczne retrospekcje i sny chłopaka rozbijają narrację, zamiast ją spajać. Okazuje się, że nadanie utworowi wrażenia oniryczności, zbudowanie opowiadania z przenikających się wizji tak, by porwały one czytelnika, zamiast pozostawić go zagubionego gdzieś pomiędzy jednym pomysłem a drugim, nie jest łatwe (tutaj mogę polecić
utwory Jeffreya Forda, któremu ten efekt udaje się osiągnąć). Wreszcie, gwoździem do trumny jest wspomniana wyżej dosłowność. Nie dość, że jeden z oprychów, dla rozrywki zasadzających się z pałą na gejów, okazuje się skrycie pożądać swojego kolegi, to jeszcze jego nagle uświadomione marzenia zostały opisane tymi słowy: „[napierał] na zdrowe, mocne ciało kolegi. Nie panował nad sobą, jego usta obsypywały skórę pocałunkami, a oczy lśniły ekstazą wywołaną przez wytęsknione od dawna spełnienie. Jego dłonie błądziły po ciele (…) dotykały go i pieściły, obejmując w posiadanie wszystko, czego pożądał”. To niestety nie jedyny fragment pisany takim stylem.
Wreszcie ostatni tekst, wychwalana przez redaktora jako „powalająca”, napisana na zamówienie dla tej antologii, „Niekończąca się waśń” Petera Crowthera. Podczas lektury nie opuszczała mnie myśl „jakie to wszystko niedorzeczne”. W fantastyce wszystko może się zdarzyć, ale sekret tkwi w tym, żeby autor zdołał przekonać o tym czytelnika. Tymczasem Crowther stworzył kompletnie nieprzekonującego, nieprawdopodobnego psychologicznie bohatera. Do tego przedstawił swój pomysł z subtelnością młockarni, każąc swojemu protagoniście wmieszać się w walkę Rozpaczy i Nadziei, przedstawionych jako dwie człekokształtne istoty. Całości nie ratuje też styl, np. autor używa tego samego porównania kilkukrotnie w opisie jednej sceny.
Po całkiem przyzwoitej części pierwszej, część druga okazała się rozczarowaniem, choć cieszę się, że miałam okazję zapoznać się z „Życiem czarownika”. Jest to rodzaj książki, po którą można sięgnąć, zobaczywszy ją w bibliotece (dla kilku pierwszych tekstów), jednak której raczej nie warto specjalnie szukać.
Recenzja oczywiście świetna, dokładna i wyczerpująca. Mam tylko lekki dysonans związany z ostatnim akapitem. Pomimo, że książki nie powinno się oceniać po okładce to jednak za te dwa zbiory, gdybym wcześniej nie znał Pani zdania na ich temat raczej bym nie sięgnął. Te okładki są po prostu paskudne, jakby ktoś nie umiał posługiwać się photoshopem.