Do lektury „Władcy Północy” byłam nastawiona bardzo pozytywnie. Lubię książki z akcją osadzoną w dawnej Anglii. Lubię historię Anglii, a szczególnym sentymentem darzę czasy Yorków i Tudorów. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały więc, że powieść Sharon Penman powinna mnie wciągnąć bez reszty. Niestety, gorzko się rozczarowałam.
Biała róża przywiędła
[Sharon Kay Penman „Władca Północy” - recenzja]
Do lektury „Władcy Północy” byłam nastawiona bardzo pozytywnie. Lubię książki z akcją osadzoną w dawnej Anglii. Lubię historię Anglii, a szczególnym sentymentem darzę czasy Yorków i Tudorów. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały więc, że powieść Sharon Penman powinna mnie wciągnąć bez reszty. Niestety, gorzko się rozczarowałam.
Sharon Kay Penman
‹Władca Północy›
„Władca Północy”, druga część trylogii poświęconej Ryszardowi III, rozpoczyna się w momencie, gdy zdławiono siły Małgorzaty Andegaweńskiej. Syn Małgorzaty i Henryka Lancastera (choć co do ojcostwa Henryka można mieć wątpliwości) zginął, poległ także Warwick. Dla Yorków na dobre wschodzi słońce, Edward IV York zasiada na tronie, a jego najwierniejszy zwolennik, ukochany brat Ryszard zostaje obsypany zaszczytami. Jednocześnie rozpoczyna starania do poślubienia wdowy po poległym Edwardzie
1) Lancasterze, Anne Neville, córki słynnego Twórcy Królów.
Dzieje Yorków i ludzi, którzy decydowali wtedy o losach Anglii, zawsze uznawałam za fascynujące. Ten fragment historii daje ogromną przestrzeń do popisu dla autorów, którzy osadzają swoje książki w tym właśnie okresie. A mimo to „Władcę Północy” uważam za powieść koszmarnie nudną. W dużej mierze ze względu na bohaterów – sztucznych, jednowymiarowych. Autorka podobno chciała zrehabilitować postać Ryszarda III, niesłusznie oczernianego przez źródła historyczne powstałe za czasów Tudorów. Szkoda tylko, że jej sposobem na dokonanie tego było przedstawienie Ryszarda jako ideału, wzoru wszystkich cnót. Ryszard jest bohaterski, honorowy, idealny w każdym calu. Sprzeciwiał się wszystkim niegodnym decyzjom brata. Ba, aby usprawiedliwić jego późniejsze, autorka robi z króla Edwarda bigamistę, który w dodatku bigamię popełnił całkowicie świadomie (Ryszard faktycznie doprowadził do uznania małżeństwa brata za nieważne, ale umowy Edwarda z Bulterówną były tu raczej pretekstem, który miał pozwolić Ryszardowi legalne przejęcie władzy. Mimo wszystko nagłe przedstawienie sprawy tak, że król rzeczywiście wziął sobie jedną żonę, a potem drugą, nie dbając o konsekwencje, wydaje mi się mocno naciągane). Podobnie idealna jest ukochana Ryszarda, Anne Neville. Z kolei każdy, kto obraca się przeciwko tej dwójce, jest potworem, pozbawionym jakichkolwiek pozytywnych cech. Elżbieta Grey i cała jej rodzina to karierowicze, nie posiadający ani jednej zalety, znienawidzeni przez wszystkich włącznie z królem (czy Antonii Woodville przypadkiem nie udał się na wygnanie z Ryszardem i Edwardem, nie brał udziału w kampaniach wojennych..?), Małgorzata Andegaweńska i jej syn to diabły wcielone i tak dalej. Bohaterowie Penman zdawali mi się papierowymi kukiełkami, pozbawionymi choćby pozorów życia. Może nie byłabym tak surowa, gdybym wcześniej nie miała okazji zapoznać się z książkami Phillipy Gregory, w tym „Białą królową”, „Córką Twórcy Królów” i „Białą księżniczką”. Bohaterowie Gregory zdawali się ludźmi z krwi i kości, czasem postępującymi słusznie, czasem okrutnymi czy ulegającymi nadmiernej ambicji. Ci tutaj – albo są dzielni i dobrzy, albo źli, zawistni i aroganccy. Nic pośredniego. Porównanie twórczości Gregory i Penman wypada zdecydowanie na niekorzyść tej drugiej. Co gorsza, zamiast historii dojścia do władzy Ryszarda Yorka tak naprawdę dostajemy… romans. Znakomita część książki (zwłaszcza w pierwszej połowie) to przemyślenia Ryszarda na temat tego, jak bardzo kocha Anne oraz przemyślenia Anne na temat tego, jak bardzo kocha Ryszarda. Ciężka walka o możliwość zaślubin, poszukiwanie ukochanej, zmuszonej do ucieczki i ukrywania własnej tożsamości, zły krewny stojący na drodze do szczęścia… Gdyby chociaż to wszystko zostało przedstawione w jakiś ciekawy sposób! Odnosiłam chwilami wrażenie, że mam do czynienia nie z powieścią historyczną, opartą na faktach, a marnym harlequinem. Wieczne roztkliwianie, przemyślenia na temat umiłowanej/umiłowanego, mnóstwo miłosnych wyznań, planów i rozpisywania się nad tym, jak to pozycja i bogactwo drugiej połówki nie ma żadnego znaczenia (w co w przypadku Ryszarda III jednak nie umiem uwierzyć, ale nawet gdyby – i tak podkreślanie tego na każdym kroku by mnie drażniło). Dopiero gdzieś tak po 2/3 książki pojawiły się jakieś ciekawsze wątki.
Książce nie pomaga też tłumaczenie. Tłumacz chcąc uniknąć zawirowań zmienił niektóre imiona, część pozostawał w wersji oryginalnej, część tłumaczył na polski. Być może niektórym faktycznie ułatwiło to lekturę. Ja jednak dostawałam szewskiej pasji, gdy raz padały imiona polskie, raz angielskie. Tu Edward i Ryszard, tam Anne i Elisabeth. Złościłam się, gdy widziałam Eduarda, króla „Henrysia” albo Warwicka nazywanego Królodziejem, kiedy we wszystkich tekstach na jego temat, z jakimi miałam do czynienia, była dotąd mowa o Twórcy Królów. Być może to subiektywne odczucie, ale te zmiany dodatkowo psuły mi lekturę. Nie miałam do czynienia z oryginałem, nie wiem więc, na ile dobrze poszedł tłumaczowi przekład treści samej w sobie – ale albo styl pani Penman jest dość płaski, albo i tutaj tłumacz się nie popisał.
Kolejna rzecz – obserwujemy akcję z punktu widzenia wielu postaci. Ciekawy zabieg, który mógłby dać czytelnikom szansę na poznanie wydarzeń oczami różnych osób. Nic z tego. Było ich zwyczajnie zbyt wielu, w dodatku spora część postaci pozostawała pozbawiona znaczenia, pojawiała się, nijak nie wzbogacała powieści i gdzieś znikała. Obserwowaliśmy świat ich oczyma chyba wyłącznie po to, by mogli pozachwycać się trochę Ryszardem bądź Anne – na przykład pierwszy fragment o Veronique de Crecy nie wnosi wiele poza zachwytami nad tym, jak Anne troszczy się o swoje dwórki i jak bardzo różni się od dam o podobnej pozycji.
„Władcę Północy” mogę polecić osobom naprawdę zafascynowanym angielskimi monarchami, czytającym wszystko, co tylko na ich temat zostanie opublikowane, oraz tym, którzy szczerze uwielbiają historyczne romanse. Inni jednak z pewnością bez trudu znajdą jakąś ciekawszą pozycję – a jeśli chcą poczytać o Yorkach, polecałabym „Białą królową” bądź „Córkę Twórcy Królów”.
1) Jestem w pełni świadoma, że tłumacz zaserwował tu czytelnikom Eduarda Lancastera, uparcie jednak będę trzymać się nazywania go Edwardem.
W zasadzie to nie jest drugi tom trylogii tylko druga część powieści podzielonej na trzy – najprawdopodobniej przez polskiego wydawcę, nie znalazłam analogicznego wydania w oryginale.