„Ogień ludzkości” Cobleya to wielowątkowa space opera czarująca rozmachem wizji i galerią charakterystycznych bohaterów.
Z koparką na kosmiczne imperium
[Michael Cobley „Ziarna Ziemi”, Michael Cobley „Osierocone światy”, Michael Cobley „Wschodzące gwiazdy” - recenzja]
„Ogień ludzkości” Cobleya to wielowątkowa space opera czarująca rozmachem wizji i galerią charakterystycznych bohaterów.
Michael Cobley
‹Ziarna Ziemi›
Punktem ogniskującym wydarzenia z kosmicznej trylogii Cobleya jest planeta Darien zamieszkana przez uchodźców z Ziemi oraz lokalną rasę, starożytną, lecz okaleczoną w cywilizacyjnym rozwoju przez dawną, teraz z pozoru tylko legendarną, apokalipsę. Ludzie uciekali przed wojną będącą efektem pierwszego międzygwiezdnego Kontaktu, niepewni, czy poza nimi w ogóle przetrwały inne ośrodki naszego gatunku.
Akcja pierwszego tomu rozpoczyna się w momencie, kiedy kolonia zostaje odkryta, a otaczający ją międzywymiarowy wszechświat okazuje się znacznie większy i gęściej zamieszkany, niż przypuszczano. Jest jednak w naszej, jak to dyplomatycznie ujął jeden z bohaterów „nieco rustykalnej”, czyli dobitnie – głęboko zacofanej w porównaniu z innymi kulturami – planecie Darien coś, o co będzie toczyć się gra między niesłychanie potężnymi siłami.
Taki pomysł na fabułę pozwolił autorowi łączyć w różnych, prowadzonych równolegle wątkach, konwencje, które przypominają odsuwanie kamery coraz bardziej od szczegółu w ogół. Mamy więc science fiction zaskakująco bliskiego zasięgu na samym Darienie, gdzie stosunkowo niski poziom technologii pozwala na budowanie napięcia w bezpośrednich akcjach antyterrorystycznych (najpierw) oraz sabotażowych i partyzanckich (później). Na tym poziomie można malowniczo rozgrywać mieszankę kulturową kolonistów, ich związek z przyrodą oraz fakt, że w małej społeczności nie tyle „wszyscy się znają”, ile często znają się elity i sam fakt bycia wykształconym i z odpowiedniej rodziny zobowiązuje do poczucia odpowiedzialności za całą kolonię. To w tej warstwie opowieści spotkamy twardych Szkotów, Skandynawów i Rosjan, którzy walczą o swoją ziemię z fantazją, kojarzącą mi się najbardziej z moimi własnymi rodakami. To oni właśnie w kluczowym momencie ruszają co prawda nie z szablami na czołgi, ale z koparką na całą potęgę kosmicznego okupanta.
Michael Cobley
‹Osierocone światy›
Realizmu tej sceny broni fakt, że międzygwiezdne mocarstwo ma na tym etapie propagandowo związane ręce – media i inne siły polityczne śledzą uważnie los Dariena. To drugi poziom konwencji: klasyczna space opera. W powieści – bo „Ogień ludzkości” to zdecydowanie trzytomowa powieść, a nie zestaw oddzielnych fabuł – pojawia się nieprzeliczona mnogość ras i kultur, które ze sobą walczą, handlują, oszukują się nawzajem. Z etapu biegania po lesie z nieco podrasowanymi miotaczami (i latania nad tymże lasem sterowcami, z rzadka może promem na księżyc) wkraczamy w klimat kantyn dla gwiezdnych piratów, flotylli religijnych fanatyków i polityki na szczeblu międzyukładowym.
Oraz funkcjonującej pod poziomem kontaktów materialnych kultury sztucznych inteligencji towarzyszących bohaterom z krwi i kości. Tu powoli wchodzimy na poziom trzeci, na którym według mnie były dwa wątki – ten bardzo cyberpunkowy, gdzie zrzuca się swoją osobowość w sieć, żeby mknąć przez zmieniające się wizualizacje, uciekać przed ochroną antywłamaniową, a za przyjaciół ma się różne formy SI. Dalej – wątek, w którym bohater wyrusza w zupełnie już fantastyczne światy w kolejnych wymiarach hiperprzestrzeni. Niektóre ze scen akcji mogą kojarzyć się z anime, a koncepcyjnie to już „prawdziwe” science fiction, gdzie nie chodzi o pojedyncze istoty i ich przygody, tylko o gatunki i światy.
Co na pewno jest wielką zaletą „Ognia ludzkości”, to właśnie mnóstwo dobrych, różnorodnych pomysłów, których zestawienie może zaskakiwać, ale wydaje się ostatecznie spójne – w logice „oddalania kamery”.
Najgorzej może niestety wychodzi ta najbardziej przygodowa część space opery: wątek młodego pilota Kao Czi, w którym od pewnego momentu wydarzenia już tylko „dzieją się” według planu, nie mając żadnego wpływu na rozwój bohatera, ani nie wynikając z jego cech osobistych czy – ogólnie mówiąc – gatunkowo-kulturowych.
Michael Cobley
‹Wschodzące gwiazdy›
Inne postaci budzą sympatię i zaciekawienie. Emerytowany major, odnoszący swoje doświadczenia z lokalnego puczyku, zwanego szumnie Przewrotem Zimowym, do wojny międzygwiezdnej – o dziwo, skutecznie. Jego siostrzeniec archeolog, który wplątany w wielką politykę odnajduje się w niej gładko i z wrodzoną brawurą („Aye, no cóż, jestem archeologiem, więc uruchomiłem jedną z moich supermocy: moc dedukcji!”). Pani naukowiec z ulepszonym genetycznie mózgiem, którą spotyka najbardziej metafizyczne i transhumanistyczne z doświadczeń, jakie autor zafundował swoim postaciom. Uczony Obcy, który wie, że te mity, to tak nie do końca mity. To tylko kilkoro spośród galerii bohaterów.
Nadreprezentacja uczonych wśród głównych postaci nie jest przypadkowa – co osobiście uważam za urocze oraz bardzo w stylu i klasycznej science fiction, i historii przygodowych w rodzaju „Indiany Jonesa”.
Co się niestety jednak autorowi mocno nie udało to sposób, w jaki to wszystko opisał. Jest tu jakiś mankament narracji, który sprawia, że między czytelnikiem a wydarzeniami w tekście jest niewidzialna ściana. To nie początek „Pana Lodowego Ogrodu”, który zasysa odbiorcę żywcem do kapsuły kosmicznej, razem z fotelem, kapciami i herbatką.
Cobley opisuje sumiennie swoje bajecznie wymyślone światy tak, że bardzo chce się poczuć do nich silne emocje. I nijak to nie wychodzi, przynajmniej w moim przypadku. Potęgują to dialogi, w których zbyt wiele postaci zachowuje ironiczny dystans do dramatycznych wydarzeń. Sam pomysł na taką postawę jest świetny, zwłaszcza, że wielu rozmówców to SI i ich sposób wyrażania się dodaje smaku całości – kilku sarkastycznych twardzieli też jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Ale w dużym nagromadzeniu demaskuje to wstydliwą prawdę, że bohaterowie – to straszne! – wcale nie istnieją, składają się z drukowanych liter i stanowią tylko trybiki w coraz bardziej zagmatwanej fabule.
Osobiście wolę, jeżeli w powieści czuje się emocje, zwłaszcza w takiej, której główny zamysł jest przygodowy, mimo wszystkich wartości dodanych. Zaryzykowałabym zarzut, że Cobley nigdy nie używa krótkich zdań, choć zapewne to skandalicznie upraszcza dyskusję o stylu.
Problem z narracją był dla mnie na tyle duży, żeby zaniżyć ostateczną ocenę „Ognia ludzkości” w tym samym stopniu, w jakim rozmach i różnorodność wizji ją podwyższyły. To chyba ten rodzaj książki, którą przyjemniej się wspomina niż czyta, a już zwłaszcza przyjemnie jest ją komuś opowiadać (co też pozwoliłam sobie uczynić).
Dzięki, zastanawiałem się nad tym cyklem, teraz wiem czego oczekiwać. :)