Trudno jest napisać parodię będącą czymś dłuższym od opowiadania. „Barry Trotter i bezczelna parodia” udowadnia to w całej rozciągłości. Kilka niezłych pomysłów i całe morze nieśmiesznych lub wręcz niesmacznych wygłupów.
Barry Trotter i zjadliwa recenzja
[Michael Gerber „Barry Trotter i bezczelna parodia” - recenzja]
Trudno jest napisać parodię będącą czymś dłuższym od opowiadania. „Barry Trotter i bezczelna parodia” udowadnia to w całej rozciągłości. Kilka niezłych pomysłów i całe morze nieśmiesznych lub wręcz niesmacznych wygłupów.
Michael Gerber
‹Barry Trotter i bezczelna parodia›
Trzeba to przyznać: saga o małoletnim czarodzieju z blizną to wdzięczny temat do parodiowania, choćby ze względu na obecność czarodziejskich zaklęć. Wystarczy zresztą zajrzeć na fora potterowskie. Pytanie tylko, czy parodia, która doczekała się publikacji książkowej, musi być aż tak przewidywalna i aż tak bardzo bazować na humorze klozetowym? „Barry Trotter i bezczelna parodia” kojarzył mi się z dowcipami z nie najwyższych lotów gazetek studenckich. A także z niektórymi komediami amerykańskimi, w których dyżurnym dowcipem jest beknięcie lub puszczenie przez kogoś bąka, zaś za szczyt humoru uchodzi przytrzaśnięcie sobie ptaszka zamkiem od spodni.
Tytułowy bohater „Barry’ego Trottera” jest „wiecznym studentem” w szkole magii Hokpok (w oryginale Hogwash, czyli pomyje lub bzdury), wykorzystującym swoją sławę postaci literackiej oraz pogromcy złego lorda Vielokonta. Jego najlepszy przyjaciel Lon po nieszczęśliwym przedziurawieniu głowy w czasie meczu quitkita ma umysłowość owczarka, co oczywiście daje okazję do wspominania o obwąchiwaniu tyłków czy tarzaniu się w odchodach szopa. Ach, jak zabawnie. Hermiona, występująca tu jako Herbina, uczy w kiepskiej szkole dla niezbyt uzdolnionych magicznie dzieci i chętnie przyjmuje propozycję dawnego kolegi, aby porwać J.G. Rollins celem powstrzymania produkcji filmu o Barrym, ponieważ Hokpok i tak jest już oblegany przez nieprzeliczone – i niedomyte – zastępy fanów.
Akcja, w trakcie której nasza trójka trafia aż do Ameryki, jest całkiem interesująca; osobiście najbardziej przypadł mi do gustu iście szpiegowski wątek uwalniania pisarki z lochów wydawnictwa. Szkoda tylko, że akcja ta jest urozmaicana niezbyt ciekawymi popisami poczucia humoru autora. Naprawdę, Michael Gerber mógłby wysilić się na coś oryginalniejszego niż zapijaczony pederasta Bubeldor, jeszcze bardziej zapijaczony Hamgryz czy cofnięty umysłowo Lon. Z profesor McGonagall nie wiadomo dlaczego robi wariatkę – szkoda, bo ta postać nieźle nadaje się do znacznie wdzięczniejszego sparodiowania. Zresztą miga ona tylko przez chwilę w tle, podobnie jak Snape, moim zdaniem istna kopalnia komediowych możliwości. Szkoda.
Bardzo szczeniacki jest dla mnie pomysł – jak z prowincjonalnego fanzinu – umieszczenia na początku adnotacji o celowości błędów ortograficznych, gramatycznych i interpunkcyjnych, które „powinny być traktowane jako dowcippy”. Zdaje się, że ludzie mają już wystarczająco dużo problemów z ortografią, żeby im jeszcze wtykać kwiatki w stylu „kotki w RUJI”. Zdarzają się jednak w książce dowcipy inteligentne. Są fajne, „pratchettowskie” w duchu przypisy, kpina z amerykańskiej wersji tytułu pierwszego tomu („kawior filozoficzny” został za oceanem „magiczną ikrą”), świetny pomysł, że bohaterowie spotykają dorosłego Charliego, bohatera „jednej z najpopularniejszych książek dla dzieci na świecie”. Podobała mi się też wzmianka o krakenie, mieszkającym w jeziorku w Central Parku, który co jakiś czas porywa przechodnia i zjada na oczach wszystkich, ale media i tak nazywają to wypadkiem przy joggingu. Scena, kiedy w końcówce książki kraken podaje macką obrączki w trakcie ślubu bohaterów, jest urocza. Dobry jest pomysł ze skrzatem Dalim, kucharzem-artystą awangardowym, przyrządzającym potrawy ze śrubek, gipsu i kawałków styropianu; żywopłotka (cos w rodzaju kolejki podziemnej) jako środek transportu czy „Anorexianervosa” – zaklęcie zmieniające Herbinę w bizneswoman. Szczególnie spodobała mi się informacja, że J.G. Rollins napisała kolejny tom pod tytułem „Barry Trotter i Wielkie, Magiczne Cuś” i wydawnictwo stwierdziło, że chyba się wypaliła :-). Nawet fakt, że Lord Vielokont mówi z irytującym niemieckim akcentem, został inteligentnie uzasadniony: każda osoba słyszy akcent nacji będącej jej „typowym” wrogiem.
Szkoda, że nie ma więcej tak błyskotliwych pomysłów, jak na przykład akromandele – „olbrzymie, czarne pająki, z zapałem broniące praw obywatelskich; niestety, występują tylko w Afryce Południowej”. Niestety, te nieliczne i tak toną w powodzi niesmacznych. Odtylną Osikę czy nocnik Bubeldora w kształcie głowy Barry’ego, w który wdeptuje Lon, można by jeszcze jakoś znieść, ale scena z Furczącą Fanny, duchem cierpiącym na przykrą przypadłość gastryczną, jest wręcz obrzydliwa. Poziomu humoru nie można zrzucić na tłumaczenie – wyraźnie widać, że Paulina Braiter bardzo się przyłożyła do pracy, świetnie spolszczając gry słów w rodzaju „zespołu, który nazywa się jakoś tak… N’Kuzyn? N’Wnuczek? Aa, N’Synek!”. Jeżeli jednak kogoś nie śmieszą pierdzące pączki, nie będą go śmieszyły i w oryginale.
Parodie można pisać rozmaicie. Można wyolbrzymić i podkreślić cechy oryginalnych bohaterów lub przeciwnie – zmienić ich w całkowite przeciwieństwa. Można piętrzyć nieprawdopodobieństwa, nawiązywać do innych utworów lub do świata realnego. Szkoda tylko, że Michael Gerber poszedł na totalną łatwiznę i użył najprymitywniejszej możliwej metody rozśmieszania czytelnika. Wprawdzie zawarł w książce kilka całkiem niegłupich spostrzeżeń na temat wchodzenia w dorosłość, wykorzystania popularności książek i tego, że produkty marketingowe zabijają wyobraźnię, jednak powieść jako całość i tak jest nie na poziomie. A w zapowiedziach jest już następny tom: „Barry Trotter i niepotrzebny sequel”. Chyba rzeczywiście niepotrzebny.