Myślę, że czytelnicy nam wybaczą, jeśli zdradzimy dla zachęty odrobinę fabuły. Otóż bohater, wspomniany Mikołaj Mikołajewicz, przeżywa pewien kryzys zawodowy, związany z zaostrzeniem kodeksu karnego. A w jego profesji strach i drżenie rąk nie rokują najlepiej, stąd też postanawia niebezpieczne zajęcie zmienić przy pomocy usłużnego sąsiada. I tym sposobem drobny złodziejaszek trafia do instytutu badawczego – i to w czasach triumfującej radzieckiej genetyki.
Babskie gadanie: Gdy człek zdrowy i mu stoi, bezrobocia się nie boi
[Juz Aleszkowski „Uwaga - orgazm! Powieść naukowo-fantastyczna” - recenzja]
Myślę, że czytelnicy nam wybaczą, jeśli zdradzimy dla zachęty odrobinę fabuły. Otóż bohater, wspomniany Mikołaj Mikołajewicz, przeżywa pewien kryzys zawodowy, związany z zaostrzeniem kodeksu karnego. A w jego profesji strach i drżenie rąk nie rokują najlepiej, stąd też postanawia niebezpieczne zajęcie zmienić przy pomocy usłużnego sąsiada. I tym sposobem drobny złodziejaszek trafia do instytutu badawczego – i to w czasach triumfującej radzieckiej genetyki.
Juz Aleszkowski
‹Uwaga - orgazm! Powieść naukowo-fantastyczna›
PB: Dziś będziemy okropne i zajmiemy się książką z pogranicza fantastyki. A nawet gorzej, z bardzo szerokiego pogranicza. Warto się tam jednak zapuścić od czasu do czasu, choćby po to, by trafić na taką urocza perełkę, jak Uwaga – orgazm! Juza Aleszkowskiego. (Skądinąd tłumaczowi/posłowiście i wydawcy udało się nieźle namieszać z tym tytułem, albowiem i na czwartej stronie okładki, i we wzmiankowanym posłowiu książkę tę nazywają już to Nikołaj Nikołajewicz, już Mikołaj Mikołajewicz. Zapewniam jednak, że chodzi o to samo.)
AB: Przyznam, że z dużą radością wypatrzyłam tę książeczkę (bo dzieło jest raczej niepokaźne) podczas Targów Książki na stoisku oficyny skądinąd nie mającej nic wspólnego z fantastyką. Wydawnictwo „Czarne” publikuje współczesną prozę z regionu Europy Środkowo-Wschodniej i jego propozycja jest jedną z ciekawszych i najstaranniej dobranych na naszym rynku. A co do tytułu – cóż, zastanawiam się, czy mamy do czynienia z kolejnym niechlujstwem, czy też tytuł pojawia się w dwóch wersjach z powodów typowo komercyjnych. Bo przyznajmy, że Uwaga – orgazm! Powieść naukowo-fanastyczna brzmi całkiem nieźle i kusząco.
PB: Rynek ma swoje prawa. A i orgazmy odgrywają u Aleszkowskiego niepoślednią przecież rolę.
AB: Myślę, że czytelnicy nam wybaczą, jeśli zdradzimy dla zachęty odrobinę fabuły. Otóż bohater, wspomniany Mikołaj Mikołajewicz, przeżywa pewien kryzys zawodowy, związany z zaostrzeniem kodeksu karnego. A w jego profesji strach i drżenie rąk nie rokują najlepiej, stąd też postanawia niebezpieczne zajęcie zmienić przy pomocy usłużnego sąsiada. I tym sposobem drobny złodziejaszek trafia do instytutu badawczego – i to w czasach triumfującej radzieckiej genetyki.
PB: I radzi sobie w owym instytucie całkiem-całkiem, zwłaszcza kiedy posłuszny radom międzynarodowego urki (którego zresztą ostrzega w pewnym momencie, by nie opowiadał o swych wyczynach zagranicznych, bo go oskarżą o kosmopolityzm) ustawi do pionu ustępliwych jajogłowych.
AB: Istotnie bezradność naukowców w obliczu bezczelnego żulika jest po prostu bezbrzeżna. Co zabawne, bardzo podobny wątek pojawia się w mojej ulubionej książce Connie Willis, Przewodnik stada, gdzie źródłem wszelkich możliwych nieszczęść oraz chaosu jest arogancka i głupia asystentka (albo raczej: łącznik komunikacji międzywydziałowej) Flip. Jej postawa jako żywo przypomina Mikołaja Mikołajewicza, a meandry Pomysłowości Naukowej Ukierunkowanej Reformatorsko, publicznych ćwiczeń wrażliwości, Logistycznego Interdyscyplinarnego Profesjonalizmu Akademickiego oraz okólników wyjaśniających zasady wypełniania formularzy o przyznanie finansowania nie są znów tak strasznie odmienne od nauki radzieckiej w jej najlepszym wydaniu. Bowiem w obu książkach nauka jest potraktowana cokolwiek pretekstowo i raz po raz wykrzywia ohydną gębę rzeczywistość spoza murów instytutu. I jest to jedno z pierwszych odkryć Mikołaja Mikołajewicza: świat nauki jest równie parszywy jak świat drobnych złodziejaszków.
PB: A skoro już mowa o skojarzeniach, to opis instytutu jako żywo przywodzi na myśl INBADCZAM z powieści Strugackich Poniedziałek zaczyna się w sobotę. Nawet prowadzone przez szefów Mikołaja doświadczenia bez problemu pasowałyby do programu Instytutu Badania Magii i Czarów, a naukowe komentarze samego bohatera mają w sobie podobny urok, jak równania magiczno-matematyczne….
AB: Owszem, instytuty naukowe wydają się mieć osobliwy czar kuszący autorów powieści fantastycznych. Tyle że to, co w powieści Strugackich było urokliwą baśnią, w książce Aleszkowskiego staje się posępną groteską. Pamiętasz pierwsze zetknięcie Mikołaja Mikołajewicza ze światem nauki, kiedy wiedziony pasją zawodową zwędził portfel jednemu z badaczy? I oto okazuje się, że w portfelu nie ma bynajmniej żadnej fortuny, ani nawet magicznej pięciokopiejki, tylko seria ohydnych donosów na kolegów z pracy, a pod instytut podjeżdżają smutni panowie z bezpieki.
PB: No, u Strugackich też mamy elementy zdecydowanie mało pogodne, na przykład postać Modesta Matwiejewicza. Widać to zwłaszcza w drugiej części Poniedziałku, Bajce o Trójce. Aleszkowski, który swą książkę wydał w drugim obiegu, mógł po prostu pozwolić sobie na więcej.
AB: I pozwała sobie, bez obaw. Niemniej są jeszcze inne cechy wspólne: powiedzmy uczciwie, że niektóre pomysły radzieckiej genetyki były równie radosne jak badania nad zachowaniem dżina w butelce. I Aleszkowski ten element absurdu w pełni wykorzystuje, wzmacniając dodatkowo efekt, jako że osiągnięcia instytutu są relacjonowane przez nie do końca trzeźwego Mikołaja Mikołajewicza. A Mikołaj Mikołajewicz nie przemawia bynajmniej językiem wielotomowych opracowań o naturze poznania.
PB: I w ten sposób doszłyśmy do tego, co mnie w tej książce zachwyciło naprawdę: do języka. Mikołaj Mikołajewicz jest tu nie tylko bohaterem, ale i narratorem, a jego język ma się do mowy literackiej jak dobry wojak Szwejk do generała Pattona, a Rincewind do Gandalfa Szarego. Ta barwna mieszanina żargonu złodziejskiego, łagrowej gwary i języka potocznego, okraszona potężną dawką słów powszechnie uznawanych za obelżywe, ma w sobie ogromną dozę komizmu. Nie oprę się i zacytuję parę przykładów:
(o reakcji na striptiz):
„… No i na tym ichnim sądzie powiem w ostatnim słowie:
– Jako dupnięty na gorącym uczynku, przyznaję się. Wyruchałem ją! I tak ma być. Niech się nie rozbiera na oczach. Nie jest żona, żeby się rozbierać. Sprawny do pracy i aresztu tymczasowego!
Tak właśnie zrobi zdrowy człowiek rosyjski, który jest przeciwko rozpuście.”
(o powietrzu):
„A ile tam gazów jest! Od metra. I wszystkie przezroczyste, żebyś ty, ancymonie, dalej niż własny kulfon mógł patrzeć, stworzenie jedno, Stwórcy swojemu niewdzięczne, pipo krótkowzroczna.”
(o znamionach luksusu)”
„… masz na obiad kakadu, nadziewane landrynkami i szaszłyk z mrówkojada”
(o doświadczeniach naukowych):
„Wyobraź sobie tylko: zasuwa taki neutron, w dupę jebany, i mojego Mikołaja Mikołajewicza, plemnik mój rodzony – ryp między uszy! A ten tylko fajt ogonkiem.”
AB: Trzeba jednak rzec, że wydźwięk książki nie jest całkiem pesymistyczny, gdyż Mikołaj Mikołajewicz docenia twórcze możliwości współczesnej nauki: „Skwarki to są takie najmniejsze cząsteczki, z których wszystko jest zrobione. Schwytamy je podczas orgazmu i Amerykanie niech nas w dupę pocałują. […] kraj, który pierwszy odkryje skwarki, może z punktu zniszczyć cały świat i apiać go zmajstrować z tychże samych skwarków. No to cyk za naukę!”
PB: Pesymistyczny? On jest raczej optymistyczny. Mikołajowi w końcu się udało. Nie będę tu zdradzać, co i jak, ale wyszedł na wszystkim jak najlepiej. Podobnie naukowcy i kobieta jego życia.
AB: Co ciekawe, przy całym językowym uroku tej książki, która nawet w tłumaczeniu wzbogaci znacznie słownictwo co mniej obytych czytelników, o kobiecie nasz drobny żulik wyraża się nieledwie poetycko: „Żona, ci mówię, absolutna zagadka! Pytanie za sto tysięcy, tajemnice mórz i oceanów. Ten sfinks, co u Arabów stoi, na kronice kiedyś widziałem, to jest pryszcz w porównaniu z nią.”
Swoją drogą, styl tej książki nader silnie kojarzył mi się z Michałem Zoszczenką, ale nie potrafiłam znaleźć żadnego sensownego porównania w polskiej prozie. Może po prostu Polacy nie potrafią pisać w ten sposób?
PB: Mam wrażenie, że u nas to po prostu brzmiałoby nieco sztucznie. Natomiast u Aleszkowskiego o dziwo nie, za co tłumaczowi, panu Jerzemu Czechowi, należą się gratulacje. A co do książek… przyznam, że urzekł mnie fragment z wzwodową oceną literatury. Nawet w tej powieści, tak pełnej przysmaków, jest to szczególnie łakomy kąsek. Zestaw książek, przy których stoi „jak bagnet na broń” (Otello, Muszka-Złotobrzuszka, Jak hartowała się stal, Wyprawa Kon-Tiki, Jak smacznie i zdrowo się odżywiać i Anna Karenina bez końcówki (powodującej gwałtowne opadanie) i zwisa „jak odmrożone ucho” to prawdziwy majstersztyk, a przy okazji miażdżąca krytyka większości ówczesnej literatury radzieckiej: „Wszyscy oni […] na jedno kopyto, a starczy, możesz mi wierzyć, zmęczyć dwadzieścia stron, żebyś się poczuł, jakby duszę z ciebie obcęgami wyciągali – wyjałowią cię dokumentnie, bo albo nie potrafią nic ciekawego wymyśleć, albo znów takie zasraństwo zasuną, że aż ci oczy na wierzch wylezą.”
AB: I chyba na wzwodowym rankingu literatury poprzestańmy, choć jak widać z tej rozmowy, książka aż kusi, aby się dzielić co trafniejszymi fragmentami i głośno je odczytywać ku uciesze przyjaciół. Serdecznie zachęcamy do lektury.
PB: I, choć Mikołaj Mikołajewicz z pewnością zaprotestowałby przeciwko takiej radzie, lepiej podczas rzeczonej lektury niczego nie pić. Nawet bezprocentowego.