Trzeba mieć dużo pokory i tyle samo (jeśli nie więcej) dystansu do siebie, żeby napisać taką powieść, jak „Młodość”: zdzierającą wszystkie budowane dookoła własnego ja iluzje, powieść miejscami nawet okrutną.
Portret pisarza z czasów młodości
[J.M. Coetzee „Młodość” - recenzja]
Trzeba mieć dużo pokory i tyle samo (jeśli nie więcej) dystansu do siebie, żeby napisać taką powieść, jak „Młodość”: zdzierającą wszystkie budowane dookoła własnego ja iluzje, powieść miejscami nawet okrutną.
Zajrzeć w swoją młodość, zmierzyć się z czasem, gdy formowała się tożsamość, dokonywało się pierwszych życiowych wyborów, szło się na pierwsze kompromisy – nigdy nie jest łatwo. Z biegiem czasu pamięć coraz bardziej i bardziej zaciera ścieżki, buduje nowe obrazy, przysypuje niechciane zdarzenia, koloruje chwile wielkości. Jak tu dogrzebać się do rdzenia?
I czy naprawdę warto? Tak mało można zyskać, a stracić wiele: swoje fikcje, złudzenia, jednym słowem pancerz niezbędny do dalszego życia. Po co dalej grzebać w tym, czego już nie ma? Człowiek przecież powinien wybiegać w przyszłość, snuć marzenia, robić plany na kolejne dni.
Coetzee mówi, że warto patrzeć wstecz. Precyzyjnie, rzeczowo i przejrzyście tłumaczy: jeśli nawet pamięć buduje fikcyjne obrazy, to wcale nie jest powiedziane, że nie ma w nich prawdy. Dotknięcie tego, co skrywa pancerz, może być bolesne, ale może też być oczyszczające, może uwolnić od demonów przeszłości. Przyszłość natomiast jest utopią: dzisiaj wiemy tylko, jak wyglądało wczoraj, człowiek żyje tak naprawdę przeszłością, bo teraźniejszość jest tak szybka, że nie da się jej nazwać, zmieścić w słowach. A czy poza nimi, szczególnie dla pisarza, coś jeszcze istnieje?
Taka podróż jest zatem konieczna, prędzej czy później trzeba ją odbyć. W tym wypadku później – Coetzee powrócił do lat swojej młodości w momencie, gdy jego pozycja artystyczna została ugruntowana. Spełniony, doceniany, nagradzany i czytany spisał wreszcie po latach swoje intymne dzienniki.
„Młodość” powstała w 2002 roku, pięć lat po „Chłopięcych latach” (w Polsce obydwie powieści wyszły zaraz po sobie w 2007). Obydwie noszą podtytuł „Sceny z życia prowincjonalnego” i pisane są z tej samej perspektywy. Obie rozgrywają się w południowej Afryce, w cieniu pogmatwanych losów rodziny i kraju i w obu Coetzee odziera dzieciństwo swojego bohatera z niewinności, lukru i słodyczy. Pokazuje jego (swoją) złość, pogardę dla ojca, miłość pomieszaną z okrucieństwem w stosunku do matki. Jest szczery.
Coetzee w obu powieściach zostawia sobie rolę chłodnego narratora, a siebie z przeszłości określa zawsze trzecioosobowo. Pisze: ten chłopiec, on, ewentualnie John. Podmiot staje się przedmiotem w jego rękach, Coetzee bierze go w dłonie i obraca z każdej strony. Jest zawsze ponad chmurą myśli, która otacza jego bohatera. Widzi ją trzeźwym okiem, nie pozwala uwieść się jego opowieściom, jakby najbardziej ze wszystkiego bał się, że niepostrzeżenie zacznie im wierzyć, co będzie równoznaczne z oszukiwaniem siebie.
Dziecięce przeświadczenie o tym, że jest kimś niezwykłym, że już niedługo do niego będzie należał świat z wiekiem staje się dla Johna coraz bardziej mgliste. Czuje się zmęczony, odrętwiały, przestaje mieć złudzenia. Wierzy już tylko w jedno – że kiedyś zostanie artystą. Podporządkowuje tej myśli wszystko; wszystkich ludzi, wszystkie zdarzenia traktuje jak instrumenty, które pomogą mu wreszcie spełnić ten plan. Próbuje przełożyć cytaty z ksiąg Pounda i Eliota na własne życie, powielić ich życiowe wybory. Powoli wpada w obsesję, dystansuje się coraz bardziej do świata, w ogóle nie zauważając, ile przy tym zadaje cierpienia.
Po ukończeniu matematyki na jednym z prowincjonalnych uniwersytetów krajowych, John postanawia wyjechać do Anglii. Ucieka przed rodziną i krajem, który pogrąża się coraz bardziej w politycznym chaosie. Są lata 60., młody John trafia do swingującego Londynu, ale nie potrafi się w nim odnaleźć. Jest zbyt sztywny, za bardzo zamknięty, skupiony na sobie. Wylicza, że do artystycznego spełnienia doprowadzić go mogą: cierpienie, obłęd i seks. Wierząc cytatom, próbuje tych stanów zakosztować. Ale zawsze umiarkowanie, żeby przypadkiem się w czymś nie zatracić.
John wyjechał z południowej Afryki, bo chciał zapomnieć o dawnym świecie, ale ten nowy w ogóle go nie zauważa. Z kobietami sobie nie radzi. Marzy o płomiennym romansie z tajemniczą Francuzką, ewentualnie o wyzwolonej Szwedce, a spotyka tylko dziewczyny, które od razu go męczą. Ale mimo wszystko wiąże się z nimi, pchany nadzieją na zasmakowanie seksu. Gdy powoli wszystko zaczyna się psuć, bierze na przeczekanie. Woli nie podejmować decyzji. Pcha go siła życiowego bezwładu i przekonanie, że nawet cierpiąc, uda mu się zaprząc do pisarskiej karawany. I tak bez końca.
Autor „Hańby” patrzy na tę artystowską pozę bez złudzeń, kłuje tak mocno swojego bohatera ironią, że z czasem ta bufonada pęka i zostaje po niej już tylko żałosny portret mężczyzny błahego, nieistotnego, lecz święcie przekonanego, że sztuka wyprzedza i napędza życie. Po latach sam Coetzee mówi, że jest wręcz na odwrót. Książki są błahymi i niedorzecznymi sposobami obrony przed przytłoczeniem i cierpieniem, które wynikają z życia. Tylko tyle.
„Młodość”, napisana językiem przejrzystym i skondensowanym, że nawet igły między te mistrzowskie zdania się nie wciśnie, jest nauczką i mądrą lekcją dla żądnego sensacji czytelnika. Coetzee wyśmiewa jego oczekiwania, mówiąc: chciałeś poznać portret wielkiego artysty? Proszę bardzo, rozsmakuj się w jego zwyczajności, w tej szarej strefie, w której jest wszystko, oprócz sztuki. I zastanów się, jak to się dzieje, że nawet takie nic staje się wybitnym prozaikiem i czasem zdobywa literackiego Nobla.