Jest w tej książce dużo smutku i pesymizmu. Są i ostrzeżenia, jak choćby takie: typowa dla Luriego skłonność do zatracenia się grozi tym, że świat ograbi nas ze wszystkiego. Są też poboczne refleksje, jak choćby ta, że Lurie, przy całej nędzy swojego dorobku życiowego, ma w sobie uczciwość, której brakuje krążącym wokół niego piewcom moralności.
Bez szansy ucieczki
[J.M. Coetzee „Hańba” - recenzja]
Jest w tej książce dużo smutku i pesymizmu. Są i ostrzeżenia, jak choćby takie: typowa dla Luriego skłonność do zatracenia się grozi tym, że świat ograbi nas ze wszystkiego. Są też poboczne refleksje, jak choćby ta, że Lurie, przy całej nędzy swojego dorobku życiowego, ma w sobie uczciwość, której brakuje krążącym wokół niego piewcom moralności.
Jeśli komuś się wydało, że tegoroczny Nobel z literatury nie wywołał żywszych reakcji, to można tylko odpowiedzieć: nic dziwnego. Sam autor dołożył starań, żeby pozostać w cieniu. Co nie zmienia faktu, że „Hańba” Johna Coetzee’go to – mówiąc kolokwialnie – naprawdę coś.
Można niekiedy odnieść wrażenie, że kryteria wyboru noblistów są dość nieokreślone, czasem – że nie istnieją wcale lub zmieniają się z roku na rok. Co kilka lat osobistości związane z literaturą wyrażają swoje niezrozumienie (czyli dyplomatyczną dezaprobatę) dla decyzji o przyznaniu nagrody temu czy innemu pisarzowi – ostatnio bodaj Dario Fo. W innych przypadkach rozstrzygnięcie budzi gromki aplauz.
Jednak w tym roku, gdybym nie włączył telewizora dokładnie w dniu ogłoszenia werdyktu (jest w tym łut szczęścia, bo telewizję oglądam z przerwami), być może w ogóle bym się nie dowiedział, że nagroda została przyznana. Mało znany pisarz z RPA, kilka zdań o jego pisarstwie, prawdopodobnie wziętych z uzasadnienia werdyktu – i koniec. Jeszcze następnego dnia w gazetach – równie skąpe informacje, krytycy przyznający, że po prostu nie znają jego książek, z wyjątkiem zazwyczaj jednej – „Hańby” właśnie. I jeszcze jedna wiadomość – resztki z jakiegoś starego wydania „Hańby” momentalnie znikły z księgarń, co daje świetne świadectwo polskim czytelnikom i nieco gorsze wydawcom.
Na szczęście wkrótce pojawiło się wznowienie. Jednak mam wrażenie, że to już nie zmieni publicity autora, bowiem często wydaje się, że krytycy kończą czytanie książki po pierwszych kilkunastu stronach. Te zaś w przypadku „Hańby” nie są zachęcające…
Książka bowiem na początku niemiłosiernie nie chce się rozkręcić. Sypie się niemal wszystko.
Osoby – czyli nikt. Pozbawieni cech wyróżniających bohaterowie. Profesor literatury tak nijaki, że wyobrażając go sobie, niechcący pomyślałem o zdjęciu autora z okładki i tak już zostało – autor i bohater zlali mi się w jedno. I studentka, o której wiadomo tylko to, że ma zadowalającą figurę i jest pociągająca.
Akcja – czyli postój za postojem. Dwa albo trzy wydarzenia, pozbawione jakiejkolwiek dynamiki czy wyjątkowości. Oto nieświadomy własnego starzenia się profesor Lurie zaciąga do łóżka swoją studentkę, a następnie stwierdza, że się zadurzył. Panuje nuda sprawiająca wrażenie niedopracowania i jałowego mozołu tworzenia.
Motywacje – czyli nie wiadomo dlaczego. Dlaczego profesor prostacko uwodzi Melanie i przede wszystkim – dlaczego ona się na to zgadza?! Lurie nawet nie próbuje dorobić ideologii do swojego postępowania, natomiast dziewczyna sprawia wrażenie, jakby godziła się na wszystko, co ześle jej los (pewne domysły na ten temat przyniesie spotkanie Luriego z jej ojcem).
I wreszcie miejsca – czyli nigdzie. Zamiast politechniki kapsztadzkiej mogłaby to być równie dobrze jakakolwiek inna uczelnia, tak mało plastyczne są obrazy otoczenia. Nawiasem mówiąc, gdy opisy zaczną wreszcie przemawiać do wyobraźni, okaże się, że być może jesteśmy w Australii.
I nagle – wszystko wyostrza się. Zamglenie obrazu znika w momencie rozpoczęcia przesłuchania profesora przez uczelnianą komisję. Romans Luriego wychodzi bowiem na jaw, Melanie (wciąż nie wiadomo dlaczego) oskarża go o molestowanie, co zmusza go do opuszczenia uczelni – w atmosferze skandalu rozdmuchanego przez plotki i gazety. Profesor wyjeżdża na farmę do swojej córki. Traf sprawia, że oboje padają ofiarą ponurej napaści, z której on wychodzi z bolesnymi obrażeniami, natomiast Lucy – co będzie wiadomo dopiero po jakimś czasie – zostaje w ciągu tych kilkudziesięciu minut kilkukrotnie zgwałcona.
David Lurie – jego nazwisko wcześniej właściwie nie istniało – razem z personaliami otrzymuje nagle osobowość. Otaczający go ludzie również. I w tym momencie – kiedy wreszcie zaczyna się dziać coś ważnego, a przede wszystkim można wreszcie zastanowić się, dlaczego tak się dzieje – przychodzi refleksja: może bezsensowny, żałosny i pustosłowny romans ze studentką nie zasługiwał na głębsze analizy i wyszukane zabiegi twórcze i celowo został niedbale potraktowany przez autora?
Cokolwiek było zamiarem pisarza, wreszcie znika przygnębiające wrażenie (pogłębione sposobem numeracji rozdziałów), że książka była pisana niczym konspekt – punkt po punkcie. Pojawiają się natomiast – determinowane jakąś przez fatalną siłę sprawczą – konsekwencje wcześniejszych wydarzeń.
Pierwszą z nich jest to, że hańba, jaka okryła Luriego i jego córkę, jest w jakimś stopniu dożywotnim wyrokiem. Gdy okazuje się, że ucieczka od przeszłości jest niemożliwa, nie sposób nie zastanowić się nad paradoksalną naturą hańby. Czyż nie jest wielką sprzecznością, że przed hańbą nie ucieknie ani sprawca, ani ofiara? Dlaczego hańba jest ślepa i może skazić niewinnych? Dlaczego ludzie odwracają się od ofiar gwałtu – jak to poniekąd stało się w przypadku Lucy? Dlaczego czyn zasługujący co najwyżej na niesmak stał się przyczyną wygnania Luriego? Dlaczego wreszcie Lucy nie chce uciec od hańby, choć ma taką możliwość? Czy hańby naprawdę nie da się zmyć i usunąć z własnej świadomości? To najważniejsze, choć nie jedyne pytania zręcznie wplecione w treść książki. Coetzee zadaje ich więcej, często opierając je na schemacie: po co robić to-i-to, skoro coś-tam-innego. Pytania niby są retoryczne, niby zawierają w sobie odpowiedź, ale – o dziwo – ani razu nie jest to irytujące.
Jest w tej książce dużo smutku i pesymizmu. Są i ostrzeżenia, jak choćby takie: typowa dla Luriego skłonność do zatracenia się grozi tym, że świat ograbi nas ze wszystkiego. Są też poboczne refleksje, jak choćby ta, że Lurie, przy całej nędzy swojego dorobku życiowego, ma w sobie uczciwość, której brakuje krążącym wokół niego piewcom moralności.
Finezja tej powieści polega na dogłębnie przemyślanym zespoleniu wielu elementów. Problemy – w tym likwidacja apartheidu, choć to słowo nie pada chyba ani razu – przeplatają się z wydarzeniami, z których ani jedno nie jest przypadkowe. Dwie główne historie współgrają, zupełnie jakby miały ze sobą coś wspólnego – ważkość romansu rozpływa się w obrzydliwości zbrodni, jednak później znów wraca. Od hańby nie ma ucieczki…
Zatem wielka powieść? Niemal – mam bowiem do „Hańby” jedno zastrzeżenie, o którego istotności nie chcę jednak przesądzać. To ten ascetyczny język Coetzee’go – chyba żaden czytelnik nie poczuje się zbytnio przez pisarza rozpieszczony. Nie będzie zachwytu nad wyrafinowaną formą i bogactwem zagrań literackich, nie będzie nawet poczucia, że autorowi zależało na tym, aby książka się podobała.
Okazuje się, że nie jest to takie ważne.