Ta biografia powstała w ostatniej chwili. Choć nikt nie wołał „santo subito!” sam czas zaczął przekształcać Ryszarda Kapuścińskiego w pomnik. Stanąć na drodze walca historii jest wielką odwagą lub wielką głupotą, jeszcze nie wiadomo na którą stronę przechyli się szala. Pewne jest tylko jedno: Domosławski zamieszał w garze.
Przygody dobrego reportera Kapusty
[Artur Domosławski „Kapuściński non-fiction” - recenzja]
Ta biografia powstała w ostatniej chwili. Choć nikt nie wołał „santo subito!” sam czas zaczął przekształcać Ryszarda Kapuścińskiego w pomnik. Stanąć na drodze walca historii jest wielką odwagą lub wielką głupotą, jeszcze nie wiadomo na którą stronę przechyli się szala. Pewne jest tylko jedno: Domosławski zamieszał w garze.
Artur Domosławski
‹Kapuściński non-fiction›
Niełatwo napisać coś odkrywczego o pozycji wyobracanej już w mediach na wszystkie sposoby. Zgodnie z polską tradycją, dyskusja spowodowała jedynie okopanie się stron na swoich pozycjach. Okazało się, że Domosławski, wybierając zachodnie, pojednawcze podejście, sam ukręcił na siebie bicz. Stworzył bowiem układankę zawierającą wiele dopełniających się elementów, z których każdy może ułożyć własny wizerunek Kapuścińskiego. Pytanie, czy mogły poradzić sobie z nią osoby przyzwyczajone do hagiografii i demaskacji, jawi się jako retoryczne.
Trudności natury prywatnej były nie mniejsze od zewnętrznych, Kapuściński był bowiem mentorem i wzorem dla autora. Łatwo stracić dystans do tematu, gdy wychodzą na jaw nowe fakty dotyczące osoby, którą rzekomo dobrze się zna. Domosławski wychodzi z tej próby obronną ręką: ujawnia wszystko do czego dotarł, szukając jednocześnie właściwego kontekstu i racjonalnych motywów u podstaw działań swego bohatera. Słynny reporter mógł być przyjacielem autora, lecz na szczęście większą przyjaciółką była mu prawda.
Czytelnik prowadzony jest za rękę od dzieciństwa Kapuścińskiego w Pińsku po śmierć w szpitalu warszawskiej Akademii Medycznej. Pierwsze, co rzuca się w oczy, jest zdumiewający ogrom pracy faktograficznej dokonanej przez autora. Domosławski okazuje się nie tylko mistrzem desk researchu, ale także podróżnikiem i dociekliwym rozmówcą. Zebrane materiały – zdjęcia, wywiady, komentarze, publikacje oraz prywatne notatki – imponują zarówno ilością jak i wagą, stanowiąc najmocniejszy element biografii. Związane jest z nimi jednak pewne zagrożenie: nadmierna ilość drzew może przesłonić las. Stąd też wybór chronologicznego układu zdarzeń wydaje się być trafiony, a autor nie wpada w pułapkę podziału na obrazy typu reporter, osoba prywatna czy lewicowiec. Zamiast tego proponuje śledzenie ewolucji bohatera: Kapuściński według Domosławskiego jest procesem.
Takie podejście wymaga rzetelnej analizy wstępnej, co też pozytywnie odbiło się na jakości książki. Nie ma tu miejsca na intuicyjne wróżenie z fusów i uwagi typu „wszyscy pamiętamy”. Domosławski stawia fundamentalne założenie o racjonalności wyborów i wpływu ‘ducha czasu’ na człowieka, a następnie buduje misterną konstrukcję pełną dowodów i ciągów przyczynowo-skutkowych. Efekt końcowy jest zaskakujący: kompletny, a zarazem modyfikowalny według własnego widzimisię. Jednak bez względu na doniosłość merytoryczną, napisana drewnianym językiem 600-stronicowa cegła byłaby nie do przeczytania. Tak się jednak szczęśliwie składa, że Domosławski ma lekkie pióro i choć pisze bez fajerwerków, to potrafi sprawnie przekazać swoją wiedzę.
Wszystkie powyższe pochwały nie oznaczają jednak, że „Kapuściński non-ficion” jest książką pozbawioną wad. Co ciekawe, problemy faktycznie dotyczą rozdziałów, które są obecne w dyskursie publicznym – ale niekoniecznie ze względów etycznych.
Najwięcej wrzawy wzbudziło „wejście z buciorami” autora w cudze życie prywatne. Na początku plotka gminna głosiła, że to materiał rodem z Pudelka: zdrady, konflikty i odrzucenia! Kapuściński Tigerem Woodsem reportażu! Domosławski (l. 43) zdradzieckim klonem agenta J-23, podającym adresy, kontakty, nazwiska! Tymczasem wzmiankowane tematy poruszane są bardzo subtelnie, niemal lirycznie… co sprawia, że stanowią najsłabszą część książki. Mało konkretów i słabo zarysowane postaci żony i córki sprawiają, że te rozdziały nic nie wnoszą do wizerunku Kapuścińskiego.
Drugą palącą kwestią stał się stosunek opisywanego do PRL, a zwłaszcza kontaktów z wywiadem. Autor w tym punkcie pozwala sobie na prywatę, dając wyraz swoim antylustracyjnym tendencjom (choćby przez nazywanie sytuacji po ’89 „nagonką” czy „krucjatą”). Zaskakujące, biorąc pod uwagę, że w innych rozdziałach stara się utrzymać daleko idącą neutralność światopoglądową. Skutki są dwojakie: do „rozgrzeszenia” Kapuścińskiego z agenturalnej przeszłości służą środki oparte o osobliwe standardy (porównanie kontaktów dziennikarzy z SB oraz CIA); brakuje także dobitnych odpowiedzi na parę nasuwających się pytań: dlaczego reporterowi tak wyczulonemu na opresję w krajach postkolonialnych zajęło tak długo zdiagnozowanie realnego socjalizmu? Jak osoba widząca entropijne efekty siatek korupcyjnych w Trzecim Świecie tak łatwo wkręciła się w tryby maszyny KC?
Można także odnieść wrażenie, że dzieje Kapuścińskiego w nowej Polsce zostały potraktowane nieco po macoszemu. A przecież dramat człowieka zmagającego się zarówno z własną przeszłością jak i wielkością zasługuje na więcej niż tylko ostatnie kilkadziesiąt stron. Jakaś część nie zagrała: może obrana metoda, może na przeszkodzie stanął fakt samej znajomości między dziennikarzami. Niewykluczone, że Kapuściński faktycznie nie ogarniał otaczającego świata, a dogłębna analiza targanego sprzecznościami człowieka była ponad siły autora.
Zupełnie odrębną sprawą jest fakt, że książka nadaje się do odchudzenia o dobre sto stron. Przyczyna tego stanu rzeczy jest prozaiczna: autor zupełnie nie panuje nad materiałami źródłowymi. Często do zilustrowania jednego twierdzenia cytuje wiele źródeł bądź przytacza inne w całości. Dobra redakcja powinna była tak przyciąć nadmiar, by nikt się nie przyczepił o brak mocnych podstaw. W obecnej chwili wygląda, jakby Domosławski panicznie się bał zarzutów o wysysanie teorii z palca.
Jednak bez względu na wynik społecznych polemik, Domosławski może czuć, że coś osiągnął: choć cokół z napisem wielkim reporterem był najprawdopodobniej pozostanie zajęty, to obok zawsze będą leżały spreje i flamastry. Od teraz każdy będzie mógł namalować takiego Kapuścińskiego, jaki mu odpowiada. Przekorne.