Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 27 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Proces twórczy to dość tajemnicza sprawa

Esensja.pl
Esensja.pl
Podczas koncertu na tegorocznym Flow Festival amerykańska piosenkarka Marissa Nadler przez cały czas stoi na palcach. Jest malutka, o wiele drobniejsza niż wskazywałyby na to materiały promocyjne usiłujące zrobić z niej drugą Ditę Von Teese. Jest też nieśmiała – z zamkniętymi oczami koncentruje się na muzyce prawie nie odzywając się do publiczności. Od czasu do czasu poprawia tylko czerwoną sukienkę.

Marta Bałaga

Proces twórczy to dość tajemnicza sprawa

Podczas koncertu na tegorocznym Flow Festival amerykańska piosenkarka Marissa Nadler przez cały czas stoi na palcach. Jest malutka, o wiele drobniejsza niż wskazywałyby na to materiały promocyjne usiłujące zrobić z niej drugą Ditę Von Teese. Jest też nieśmiała – z zamkniętymi oczami koncentruje się na muzyce prawie nie odzywając się do publiczności. Od czasu do czasu poprawia tylko czerwoną sukienkę.
Jak na festiwalowe standardy koncert Nadler jest skromny – zamiast wieloosobowego zespołu i spektakularnych efektów wizualnych na scenie towarzyszą jej dwie gitary oraz bosonoga wiolonczelistka robiąca jednocześnie za chórek. To dość jasny przekaz dla słuchaczy – według Marissy Nadler jej muzyka ma bronić się sama.
Karierę rozpoczęła z akustyczną gitarą i niczym więcej, ale jej oscylujący pomiędzy folkiem a melancholijnym metalem styl wciąż ewoluował. Choć na swoim koncie ma już sześć albumów, dopiero od niedawna wypłynęła na szersze muzyczne wody, duża w tym zasługa ostatniego krążka – July. Jednogłośnie uznany przez krytyków za najlepszy w karierze piosenkarki stanowi kronikę jednego roku, podczas którego rozpadł się jej związek. Piosenki, które się na nim znalazły są osobiste i bardzo emocjonalne, a samą Nadler porównuje się już do Joni Mitchell. Czy słusznie? Jedno jest pewne – głos ma z całą pewnością spektakularny i wszystko wskazuje na to, że wreszcie odnalazła swoje miejsce.
Z Marissą Nadler o jej fascynacjach, szufladkowaniu i najnowszej, przełomowej płycie rozmawia Marta Bałaga.
Marta Bałaga: Twoją muzykę określa się mianem amerykańskiego gotyku lub sennego folku. Czym są dla Ciebie te określenia?
Marissa Nadler: Nigdy nie określam mojej muzyki posiłkując się gatunkami. Nie zwracam na nie szczególnej uwagi, z pewnością jednak stanowią pomocne narzędzie dla wielu ludzi. Tworząc, staram się nie stawiać sobie żadnych ograniczeń, a przynależność do jakiegoś konkretnego gatunku z góry bardzo ogranicza. Nieważne jak ludzie określają moją muzykę, ważne jest to, aby słuchali jej samodzielnie i samodzielnie wyrabiali sobie opinię na jej temat. To o wiele lepsze niż kierowanie się klasyfikacjami i podsumowaniami, bo często bywają one złudne, także na co dzień. Wiem jak ciężko pracowałam i jak wiele mil przeszłam podczas tych dziesięciu lat, ale nie wydaje mi się, że muszę za wszelką cenę obnosić się ze swoim feminizmem. Można nosić wysokie obcasy, mieć na ustach szminkę i wciąż czuć się pełnoprawną bojowniczką.
MB: Wychowałaś się w artystycznej rodzinie, Twoja mama jest malarką i Ty też początkowo poszłaś w jej ślady. Czy takie dzieciństwo pomogło Ci w muzycznej karierze?
MN: Tak, zdecydowanie. Bardzo mi to pomogło. Dorastanie w rodzinie, w której zachęca się do tworzenia, a nie tłumi takie zapędy w zarodku wiele zmienia. Myślę, że wielu rodziców usiłuje ograniczać swoje dzieci popychając je w kierunku bezpiecznych, praktycznych karier. Moi tacy nie byli. Muzyka i sztuka były więc moimi pierwszymi miłościami, już jako dziecko miałam wyczulone muzycznie ucho. Jestem muzycznym samoukiem, ale ratuje mnie to, że wcześnie zaczęłam.
MB: Przez pewien czas sztuki uczyłaś nawet w szkole.
MN: Po wydaniu The Sister (mowa o krążku powstałym w 2012 roku – przypis autorki) powróciłam do tego zajęcia na jakieś dwa lata, tyle zajęło mi stworzenie kolejnego albumu. Przyniosło mi to wiele radości, ale teraz chcę się skupić wyłącznie na mojej muzyce. Spędzam cały czas w trasie lub pisząc piosenki i wreszcie mogę uważać się za muzyka na pełen etat.
MB: Nie zawsze tak było. Żeby zdobyć fundusze na album zatytułowany po prostu Marissa Nadler przeprowadziłaś kampanię na portalu Kickstarter.
MN: Kampanię przeprowadziłam w 2010, 2011 roku. Zdecydowałam się na to, bo nie byłam wtedy związana z żadną wytwórnią, a bardzo chciałam wydać kolejny album. Udało mi się do tego doprowadzić, ale ostatecznie uznałam, że istnieją jednak rzeczy, których nie dam rady dobrze zrobić sama. Pomoc profesjonalistów, zwłaszcza jeśli chodzi o biznesową i logistyczną stronę przemysłu muzycznego, okazuje się czasem niezbędna. Chciałam tworzyć i nagrywać, a nie siedzieć przed komputerem. Obecnie współpracuję z Sacred Bones w Stanach i z Bella Union w Europie. To, że wreszcie pracuję w zespole daje mi dużo radości. Zbyt długo byłam zupełnie sama.
MB: Twoja nowa wytwórnia płytowa twierdzi, że można wyczuć w Twoich piosenkach inspirację filmami Davida Lyncha, nawiązujesz też do Poe, nagrywasz covery Leonarda Cohena i jesteś porównywana do niezapomnianej Joni Mitchell. Nie boisz się przyznawać, którzy artyści najbardziej Cię inspirują.
MN: W mojej karierze nagrałam covery wielu ważnych dla mnie artystów, czasem po prostu lubię śpiewać cudze piosenki. Uwielbiam tak wielu muzyków i tak wiele zespołów… Earth, Sunn O))), Elliotta Smitha, Kate Bush, Neila Younga, Patti Smith, Boba Dylana, Stevie Nicks, Scotta Walkera, The Cure, Throwing Stars, Mazzy Star, The Smiths, Nicka Cave’a. No i oczywiście Ninę Simone, Billy Holiday – mogłabym kontynuować tą wyliczankę godzinami. Oprócz muzyków ważny jest dla mnie Alejandro Jodorowsky, Egon Schiele, Mucha, Giacometti, Saville, filmowcy tacy jak Richard Linklater, Jim Jarmusch, Malick i bez wątpienia także Lynch.
MB: Parę lat temu powiedziałaś, że lubisz pozostawać w cieniu. Twój najnowszy album July został już jednak uznany za najlepszy w Twoim dotychczasowym dorobku i zapewne dotrze do nowych słuchaczy. Czy Ty też uważasz go za swoje największe osiągnięcie?
MN: Tak, z całą pewnością. Jestem bardzo dumna z tego albumu. Ciężko nad nim pracowałam i starałam się zwracać szczególną uwagę na literacką stronę tekstów. Pod względem muzycznym July jest najbliższy temu, co zawsze chciałam stworzyć, dźwięk coraz lepiej wtapia się w moje teksty. Staje się mroczniejszy, bardziej marzycielski i to o właśnie od początku mi chodziło. Myślę, że moja kreatywność jako muzyka dopiero zaczyna się rozwijać i już nie przestanie. Nie bez znaczenia jest też fakt, że pomagał mi w tym świetny zespół, na którego czele stał Randall Dunn.
MB: Wróćmy na chwilę do Twoich tekstów. „Te piosenki stanowią odbicie mojego życia i mam nadzieję, że dotrą do innych ludzi” – tak opisałaś July otwarcie przyznając, że rozprawiasz się w nim ze swoim nieudanym związkiem. Dlaczego tak lubisz pisać o własnych przeżyciach i ludziach, których znasz?
MN: Proces twórczy to dość tajemnicza sprawa, ale dla mnie pisanie o tym, co znam stanowi gwarancję tego, że powstałe piosenki będą miały w sobie intensywność. No i serce.
koniec
17 sierpnia 2014

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Jazz cały czas mnie kształtuje
Marcin Hałat

13 X 2021

Ze skrzypkiem jazzowym i klasycznym rozmawia Sebastian Chosiński.

więcej »

Nie przegap: Październik 2019
Esensja

31 X 2019

Oto co zrecenzowaliśmy w październiku – jeśli coś ciekawego wam umknęło to akurat zdążycie nadrobić w weekend.

więcej »

Emocje są dla mnie w muzyce najważniejsze
Piotr Schmidt

19 VII 2018

Rok po nagraniu doskonałej płyty „Dark Morning” i na niespełna dwa miesiące przed publikacją – wypełnionego gwiazdami – albumu „Saxesful” postanowiliśmy dowiedzieć się od twórcy obu płyt, trębacza Piotra Schmidta, jak rozpoczęła się jego przygoda z jazzem, co dała mu współpraca z pianistą Wojciechem Niedzielą oraz czy jako pedagog widzi w swoim otoczeniu młodych artystów, którzy w przyszłości mogą wpłynąć na oblicze polskiego jazzu…

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

Czas post-apokalipsy
— Marta Bałaga

Momentów nie było
— Marta Bałaga

Czarny węgiel, kruchy lód
— Marta Bałaga, Sebastian Chosiński

Uważam się za szczęściarza
— Marta Bałaga

Miasto kobiet
— Marta Bałaga

Noc na Ziemi
— Marta Bałaga

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.