WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Autor | Paweł Lach |
Tytuł | Czas Mrozów |
Opis | Autor pisze o sobie: Zamieszkały w Oświęcimiu, pracownik tamtejszego Centrum Kultury. Socjolog z wykształcenia. Miłośnik dobrej muzyki, książki i hokeja. Opublikował dotąd kilka opowiadań na łamach „Magazynu Fantastycznego”. |
Gatunek | groza / horror, realizm magiczny |
Czas MrozówPaweł LachCzas MrozówByła coraz bliżej. Drzwi zaczęły się powoli rozchylać, odsłaniając ciemność. Nerwowo zacząłem szukać zapałek. Zdrętwiała dłoń babki nie chciała się otworzyć. Szamotałem się chwilę. Zapałki wypadły na podłogę. Moje palce drżały, ale udało się wykrzesać płomień. Gromnica zajaśniała na nowo. Drzwi otworzyły się. Krzyknąłem z przerażenia. – Co to za hałasy? – zapytała matka, wchodząc do pokoju. – Czy wyście zwariowali?! – Ojciec podszedł do okna i zamknął je. Nie zauważyli. Nie od razu. Siedziałem cicho. Nie odzywałem się. Twarze rodziców przybrały dziwny wyraz, gdy zobaczyli ją martwą. Uśmiech mieszał się na nich ze smutkiem, a ja nie byłem pewien, czy świeca rzeczywiście odgoniła mrok. • • • W kondukcie kroczyli mieszkańcy doliny. Jedni z przymusu, inni w hołdzie dla niezłomności babki. Gdy żyła, zmarli szli za nią krok w krok, pilnując jej, podtrzymując słabe ciało i słabnącego ducha. Gdy starucha dołączyła do ich zastępów, zostawiając swoją kukłę na pastwę gnicia, dla odmiany żywi ruszyli za trumną. Matka i ojciec przywdziali czerń na znak poszanowania dla starych rytuałów. Smucili się, zgodnie z ceremoniałem, który prowadził nas przez labirynt cmentarnych alei. Za ciałem babki podążali także ci, którzy nie zapomnieli o dawnych dniach. Szli wytrwale, choć powoli. Starzy ludzie, zmęczeni życiem. Strażnicy płomienia. Dom znajdujący się w sercu doliny nie był już tym samym miejscem. Z wnętrza pomieszczeń pouciekały cienie. Jakby ktoś nagle zawiesił ciężkie kotary, które przysłaniały światło. Wracałem do pokoju ze spuszczoną głową. Rodzice siedzieli jeszcze długo w kuchni, rozmawiając z tymi, którzy zostali zaproszeni do nas na obiad. Wszyscy mówili wiele o babce, wspominając jej dziwactwa. Nie rozumieli jej nigdy. To pewne. Mogli czuć się teraz szczęśliwi. Nie winiłem ich za to. Przestąpiłem próg. W pokoju jaśniało. Przez okno wlewało się mgliste światło wieczoru, przedzierając się teraz śmielej przez szczeliny w kłębowisku gałęzi. Kształty wydawały się wyraźniejsze niż zwykle. Czy to już koniec? Świat nie wyglądał tak samo, był pozbawiony zaklęć, odarty z magii, szczęśliwszy i uboższy zarazem. Na stole stał Drewniany Bóg. Jego cień, jak dawniej, rozpościerał się na podłodze. Po umęczonym ciele spływała krew. Chrystus podniósł wzrok. Ostatni raz spojrzał na mnie, dając do zrozumienia, że wypełnił swą powinność. Widziałem już świat, którego mroku nie rozpraszało światło świecy. Znałem już prawdę, której strzegła babka. Ludzie nosili w swoich duszach mrok i strach. Potrafili wbijać gwoździe w dłonie Drewnianego Boga i płakać po nim równocześnie. Zło nie potrzebowało świątyń. Jego panowanie nie znało granic. Istniało bez modlitw, wiary innych. Było niezmienne i trwałe. Trzeba być czujnym, jak babka znać zaklęcia, które strzegły przed złem, a przynajmniej tworzyły iluzje spokoju. Głowa Drewnianego Boga opadła. Pierś przestała podnosić się w agonii. Chrystus nie żył. Odszedł wraz z tą, która znała zaklęcia. Przybity do krzyża znalazł wytchnienie. W starym domu nikt już się nie modlił. Nikt nie znał słów, które mógłby zrozumieć Drewniany Bóg. Nareszcie mógł odpocząć. Cieszyłem się. Na twarzy Chrystusa zagościł w końcu spokój. Siedziałem sam w pustym pokoju. Gałęzie stukały do okien. Zbliżał się wieczór. Nie słyszałem pieśni pełnej żalu. Nie czułem unoszącego się w powietrzu gnilnego zapachu. • • • Dopiero po latach zrozumiałem, że po śmierci babki nie zmieniło się wiele. Zimą dolina pogrążała się w śniegu. Lodowy oddech Mrozów ścinał nurt strumienia. Martwe drzewa wciąż kłębiły się przysłaniając tajemnicę. Ta nie odeszła nigdy. Trwała nadal, choć pod inną postacią. Szedłem któregoś dnia przez zaśnieżoną ulicę miasta, zostawiając za sobą zaklęcia doliny. Ciężkie chmury wędrowały niespiesznie po niebie, dusząc resztki odchodzącego dnia. Latarnie rozbłyskiwały. W sklepowych witrynach migotały tandetne światełka. Ludzie doczekali się narodzin Chrystusa. Po odwiedzinach złożonych rodzinie i przyjaciołom wracali do swych domów i mieszkań. Ja sam przemierzając ulice słyszałem wciąż opowieści. Wiele się mówiło o tym, który odszedł na lata, ale powrócił. Nie widziano go tak długo. Niektórzy mówili wcześniej z ulgą, że przepadł już na zawsze. Z pewnością nikt go nie wyczekiwał. Nikt nie powitałby go też z radością. Podobno wyglądał inaczej niż przed laty. Miał teraz siwe włosy. Schudł. Przypominał raczej swój własny cień, albo chorą duszę pozbawioną ciała. Czas go postarzył, przygniótł do ziemi, ale nie wyleczył z dawnych przyzwyczajeń. Nie było widać z daleka jego wózka, który zadziwiał nas dawniej. Wędrowiec musiał sprzedać swoje skarby. Nie zostało nic z dziwacznych, piętrowych konstrukcji, które wyrastały na magicznym pojeździe z naszego dzieciństwa. W zamian Wędrowiec otrzymał dość, by dodać sobie odwagi. Tam, gdzie był przez te lata, prześladowano ludzi takich jak on. Nie chciał tam wracać. Ale są demony silniejsze od duszy i ciała. Poczekał, aż zmrok rozsiądzie się w dolinie, a do tego nie trzeba było wiele cierpliwości. Słońce szybko zawędrowało za linię wzgórz. Brzemienna kobieta szukała schronienia, by urodzić dziecko, które miało stać się Bogiem. Ludzie szykowali wieczerzę, by uczcić radosną nowinę. Zbłąkany Wędrowiec nie czekał na to, by ktoś go ugościł. Brodząc w ciemnościach, pokonując wytrwale kilka kilometrów, opuścił miasto i udał się nad strumień, który przywoływał go szeptem swojego nurtu. W ten oto sposób znalazł się znów w dolinie. Dzieci wracały do domów, przekrzykując się, myśląc o prezentach, które przynosił Nowonarodzony. Ich głosy i śmiechy przyciągały Wędrowca. Brudne dłonie przysłoniły twarz chłopca, gdy ten zawiązawszy sznurowadło oddzielił się od grupy. Mały nie mógł krzyczeć. Rozpłynął się w ciemnościach. Może usłyszał zaklęcia podobne do tych, które wabiły przez lata dzieci nad nurt strumienia? Na śniegu zostały tylko ślady stóp prowadzące do kłębowiska gałęzi i odcisk ciężkich butów Wędrowca, który zebrał w swym ciele dość sił. Ten ostatni raz. Miał wtedy z sobą nóż. Śnieg po drugiej stronie strumienia zabarwił się krwią. Tamtej nocy Wędrowiec zaskoczył nawet siebie. W cieniu katedry martwych drzew, gdzie dawno temu schroniła się Pokraczna Madonna, i on znalazł swoją świątynię. Stare opowieści odżyły, na nowo zawitały do pogrążonych w mroku pokoi i kuchni. Czasem opowiadano o dawnych latach. Nieważne czy istniała. Jej zaklęcia były wieczne. Wędrowca zabrali. Żałowałem, że nie spotkała go śmierć. Wielu żałowało. • • • Pewnej nocy widziałem, jak przez mrok ogrodu przemyka postać. To starucha przemierzała zamarznięty nurt strumienia. Tak jak dawniej, gdy Mrozy spadały na nasze domy, szła pewnie, niosąc świecę. Podążali za nią ludzie, którzy przez lata wytrwale zapalali w swych oknach blask niewiele wartej nadziei. Wszyscy szli sennym krokiem, rysując się szarym konturem przed moim oczami, a może w mojej wyobraźni. Przyciągała ich ciemność dalekiego brzegu, splątane gałęzie, świątynia zła, która wyrosła pod oknem domu w dolinie, który należał teraz do mnie. Dlaczego nie ustrzegli tego dziecka? A może nikt już nie potrzebował stróżów? Może byli bezradni, gdy nie pomagały im modlitwy żywych? Odwróciłem twarz od okna. Pozwoliłem odejść babce, która wciąż wierzyła w siłę dawnych zaklęć. Jej wzrok był smutny. Dolina pogrążyła się w ciemności. W pokoju, na stole, stał Drewniany Bóg. Przypominał tego, który przed laty strzegł mojego snu. Tak samo bezbronny i umęczony. Spoglądający z tym samym przestrachem na tańczące na ścianach cienie. Tak podobny do nas. Postawiłem na parapecie starą gromnicę. Światełko rozbłysło w ciemnościach, samotne, przygniecione siłą bezgwiezdnej nocy. Dziecko spało spokojnie. Nie słyszało głosów, nie czuło gnijącego oddechu. Jednak czas Mrozów nigdy się nie skończył. Był wieczny. |
Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.
więcej »— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.
więcej »...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak
Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak
...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak
Krucze opowieści
— Magdalena Kubasiewicz
Pierwszy dzień zimy
— Paweł Lach
Porażka Callidufelosa
— Paweł Lach
Fajne, klimatyczne.