Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 17 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Maciej Żytowiecki
‹Znak›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMaciej Żytowiecki
TytułZnak
OpisAutor pisze o sobie:
Kolekcjoner opowieści, wytrwały słuchacz i obserwator. Kocha literaturę, marzenia i życie – chociaż to trudna miłość. Lubi dobrą muzykę, dobre i niedobre filmy, przygody i ciekawe podróże oraz kilka innych rzeczy, które wolał przemilczeć. Publikował do tej pory w SFFiH, Esensji, Fahrenheicie oraz w zbiorach opowiadań „Nawiedziny” i „Białe szepty”. Jego debiutancka powieść „Mój prywatny demon” ukazała się latem 2011 roku nakładem wydawnictwa Ifryt. Blog autorski: maciejzytowiecki.wordpress.com.
Gatunekpost-apo, SF

Znak

« 1 2 3
Wyrzucił zbędne binokle, żeby nie przeszkadzały, i ledwie zdążył na powrót przyłożyć oko do lunety karabinu, kiedy rozległ się przeraźliwy wizg. Ładunek soniczny brzmiał tak paskudnie, jak Bigg zapamiętał. Nabój zawisł w powietrzu, a niewielkie głośniki zaczęły nadawać jazgotliwą melodię, odbierającą nie tylko słuch, ale i rozum. Melodię nie do zniesienia, mimo standardowo dołączanych do zestawu woskowych stoperów i niemałej przestrzeni dzielącej go od źródła dźwięku. Pisk raz stawał się głośniejszy, to znowu przycichał, żeby nagle uderzyć ze zdwojoną mocą. Raził na wielu częstotliwościach jednocześnie, przekłuwając bębenki, docierając do mózgu, przejeżdżając po fałdowanych zwojach jak metalowa tarka.
Łowczy zacisnął zęby. Masz misję do wykonania, myślał. Pamiętaj o dyscyplinie. Pamiętaj o szkoleniu.
Powoli przesunął celownikiem karabinu po półce skalnej, odbezpieczył broń i delikatnie położył wskazujący palec na spuście. Oczyścił umysł z wszelkich myśli. Oddychał miarowo. Piski i wizgi wydobywane z trzewi unoszącego się nad ruiną Zamku Montezumy urządzenia ucichły. Rozmyły się, straciły na istotności. Nie było niczego poza celem, wykonaniem zadania. Wymazał na tę chwilę nawet wyrytą w pamięci, zapłakaną twarz córki i zniekształcone zwłoki niemowlęcia. Wszystko. Ponownie znalazł się w symulatorze, poddawany ocenie przełożonych, gdzie nie liczyło się nic poza zdobyciem najwyższej liczby punktów. Nic poza pozytywną ewaluacją.
Wyskoczyły nagle. Pierwszy wybiegł zza przełamanej w połowie ściany zniszczonego pawilonu. Poruszał się pokracznie na trzech kończynach, z jego uszu tryskała krew.
– Panie, prowadź moją dłoń.
Bigg pociągnął delikatnie za spust i mały pokrak rozprysł się na wszystkie strony – za jego plecami pocisk wywalił dziurę w skale. Huk karabinu utonął we wrzasku unoszącego się nad siedzibą potworów Wielebnego, niewielka chmura pyłu przed lufą rozstąpiła się jak biblijne morze. Niemal natychmiast pojawili się kolejni. Trzech podobnych do pierwszego. Jeszcze dwa razy zagrzmiało i kolejni mutanci rozpadli się na części w deszczu krwi i flaków. Ostatni dobiegł do załomu, by oszalały z przerażenia rzucić się w dół na spotkanie ostrych kamieni.
R2D2 zaczynał cichnąć, ale Charlton Bigg nadal czekał. Nieruchomy jak otaczające go skały, nauczony doświadczeniem i setką istnień, które w podobny sposób posłał do piachu. Czekał.
Krzykacz opadł wreszcie na ziemię.
– Brakuje dorosłego – powtarzał w myślach zaklęcie, powstrzymujące od zdradzenia pozycji.
Poruszył szybko karabinem. Zdało się, że dostrzegł niewielki ruch w pobliżu muru, zza którego wybiegł pierwszy potwór. To cegła, tylko cegła. Odpadła z naruszonej wielkokalibrową kulą ściany.
– Koniec – wyszeptał, w tej samej chwili dostrzegając kolejnego. Nagroda za cierpliwość.
Ledwie szła, oszołomiona, potykając się o własne, nienawykłe do poruszania kończyny. Osiem wielkich cycków zwisało niezgrabnie, obijając przy każdym kroku tors i wydatny bebech, w którym pewnie chowała kolejną kreaturę. Długie, tłuste włosy opadały ciężkimi dredami na boki, przypominając odnóża ogromnej tarantuli. Pociągłą szyję zdobiła purpura wypływająca z niekształtnych, przypominających liście sałaty, uszu. Krew ciekła również z oczu, zupełnie jakby zwierz płakał czerwonymi łzami.
Bigg umieścił zielony krzyżyk tam, gdzie mięsiste nozdrza rozszerzały się raz po raz, chłonąc niecierpliwie powietrze. Nacisnął i czerep zniknął w czerwonym obłoku. Myśliwy oderwał zmęczone oko od lunety. Stwór miotał się po skalnej półce jak bezgłowa kura, zanim nie upadł z mlaskiem. Przerwana szyja pozostała na krawędzi, jucha ściekała na dół spokojnym nurtem.
Odliczył do stu zanim uznał robotę za skończoną. Na powrót spakował wyrzutnię nie kłopocząc się faktem, że nie posiadał już do niej ładunków. Nigdy nie wiadomo, co może się przydać w przyszłości. Naciągnął na plecy karabin i ruszył w kierunku skały.
Przemykał pomiędzy wielotonowymi kolosami niczym wygłodniały drapieżnik, aż dotarł do podnóża góry. Obejrzał ścianę, wyszukując najlepszą trasę. Ocenił, że droga na szczyt nie powinna zająć doświadczonemu wspinaczowi więcej niż trzydzieści minut. Zakładając rękawice oraz raki, niechętnie łypał na rozpłaszczonego obok trupa. Marszczył nos, nie mogąc zdzierżyć smrodu truchła. Nie chciał tego dotykać, jednak po namyśle wbił nóż w ciało mutanta i wyciągnął flaki na zewnątrz. Wolał być pewien.
To samo uczynił z tymi na górze. Dorosłego osobnika dodatkowo polał spirytusem z manierki i podpalił, wywołując niebieską aureolę. Dopiero wtedy wyciągnął z kabury wysłużonego colta i ruszył na pokoje.
W pierwszych pomieszczeniach nie znalazł nic poza skłębionymi łachmanami i ogryzkiem szklanki wytarzanym w odchodach. Dopiero w ostatnim, najlepiej zachowanym pawilonie dostrzegł kilka konserw turystycznych ułożonych na kupie pomiędzy zbitymi byle jak meblami a rzędem słomianych posłań. Obok jednego z nich leżała szmaciana lalka, z pewnością skradziona ludziom. Kopnął ją mocno, aż głowa oderwała się od korpusu. Ciszę przecięło zawodzenie. Bigg mlasnął niezadowolony, przeklinając swoją głupotę. Zerknął na słomiane posłania.
– Sześć łóżek, idioto. Nie pięć, a sześć. – Z wyciągniętym coltem wybiegł na zewnątrz.
Wściekły, zapomniał o ostrożności, o wbijanych po tylekroć zasadach, o rozpoznaniu, o metodach walki w obszarach zabudowanych. O wszystkich rzeczach, które winien pamiętać.
Poczuł ostry ból, kiedy ciężki kamień rozciął lewe ramię. Myśliwy rzucił się na ziemię i przeturlał trzymając broń w obu dłoniach. Kolejny pocisk minął jego czoło o centymetr. Wypalił na oślep. Po kilku chwilach, kiedy kurz opadł, dojrzał uciekającego grubasa.
I ruszył w pogoń.
Dzisiaj…
Nadchodził zmierzch, Charlton Bigg czuł jego chłodny oddech na plecach. Wszczep ukryty w palcu ciął miarowymi ruchami powrozy. Grubas Otto leżał naprzeciw – sztywny, pogrążony w letargu od chwili, kiedy brat wyruszył na łowy.
– Znak – mruknął mężczyzna, czując opadające więzy.
Rozsupłał pęta wokół stóp, roztarł zbolałe kończyny, wstał, zaparł się pod boki i wyprostował, aż stęknęło w plecach.
– Czasami całe życie czekamy na znak. Modlimy się do Pana, prosząc, żeby wskazał nam drogę, poprowadził, wyszeptał do ucha, co mamy czynić. Nic nie słyszymy, niczego nie dostrzegamy, a On cierpliwie daje wskazówki.
Przyłożył colta do przekręconej niezgrabnie głowy. Ich spojrzenia się skrzyżowały.
– Narodzony mojego syna to był znak, że człowiek Boga nie może mieszkać w sąsiedztwie diabła.
– Brat umrzeć bez Otta. – Po policzku pokraka spłynęła łza. – My odejść. My odejść i nie wrócić. Nie zabijaj.
Myśliwy schował rewolwer do kabury. Zaszurał i uklęknął.
– Nie zabijaj. Proszę.
Poprawił na głowie przekrzywiony kapelusz, starł strugę potu spływającą na brwi. Uniósł nad głowę kamień, naprężył mięśnie…
– Wąż został wygnany z Edenu – powiedział. – A trzeba było go zgnieść.
Gdzieś daleko, niesiony bezmiarem pustyni, rozległ się szloch.
Przedwczoraj…
Wszedł na górę trzymając dziecię przytulone do piersi. Daleko i wysoko, aż bunkier Edenu zdawał się być niczym innym aniżeli kolejnym kamieniem na pełnym wybojów świecie, w którym musiał żyć. Spojrzał na słońce złote jak w dniu, kiedy tu przybył. Na niebo błękitne jak wtedy.
Położył zawiniątko w pobliżu rzeczki. Przyjrzał się zniekształconej twarzy niemowlaka i splunął z odrazą. Uniósł nad głowę kamień, a potem zapłakał.
Niegdyś był tutaj rwący strumień, którym na tarło pływały węgorze. Walczyły z prądem, wciąż parły do przodu, wiedząc, że to ich ostatnia podróż. Teraz rwące rzeki wyschły. Nie ma nic.
koniec
« 1 2 3
8 grudnia 2012

Komentarze

27 V 2013   22:34:57

Bardzo profesjonalne wykonanie, intrygująca forma i jestem pod wrażeniem mocy przekazu wizji. I tego jak ujęty został główny, bliższy czytelnikowi, ale przecież negatywny bohater.
Nie dziwię się, że nie ma komentarzy, bo tekst jest nieco trudny odbiorze. Autor nie liczy się z czytelnikiem. Czy to dobrze, czy źle, kwestia sporna.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Esensja czyta: Lipiec 2016
— Miłosz Cybowski, Anna Kańtoch, Magdalena Kubasiewicz, Jarosław Loretz, Anna Nieznaj, Beatrycze Nowicka, Agnieszka ‘Achika’ Szady, Konrad Wągrowski

Amelia w chmurach
— Maciej Żytowiecki

Duży Bob
— Maciej Żytowiecki

hcsoB
— Maciej Żytowiecki

Powrót ojca
— Maciej Żytowiecki

Skrzynia
— Maciej Żytowiecki

Mój (nie)przyjaciel demon
— Magdalena Kubasiewicz

Wadliwy zbawiciel
— Maciej Żytowiecki

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.