Oddycham ciężko. Wszystko boli, jakby ktoś zamknął mnie na kilka godzin w ogromnej pralce. Jestem stary i zmęczony, a mój jedyny as w rękawie, demon, jakoś się nie odzywa. Jakby odszedł na zawsze.
Duży Bob
Oddycham ciężko. Wszystko boli, jakby ktoś zamknął mnie na kilka godzin w ogromnej pralce. Jestem stary i zmęczony, a mój jedyny as w rękawie, demon, jakoś się nie odzywa. Jakby odszedł na zawsze.
Maciej Żytowiecki
‹Duży Bob›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Maciej Żytowiecki |
Tytuł | Duży Bob |
Opis | Autor pisze o sobie: Kolekcjoner opowieści, wytrwały słuchacz i obserwator. Kocha literaturę, marzenia i życie – chociaż to trudna miłość. Lubi dobrą muzykę, dobre i niedobre filmy, przygody i ciekawe podróże oraz kilka innych rzeczy, które wolał przemilczeć. Publikował do tej pory w SFFiH, Esensji, Fahrenheicie oraz w zbiorach opowiadań „Nawiedziny” i „Białe szepty”. Jego debiutancka powieść „Mój prywatny demon” ukazała się latem 2011 roku nakładem wydawnictwa Ifryt. Blog autorski: maciejzytowiecki.wordpress.com. |
Gatunek | kryminał, urban fantasy |
Początek lata, 1939 rok
Siedzę.
Znowu siedzę. Kręgosłup zrośnięty, mięśnie nanizane na polepione kości i jestem w swojej własnej skórze, chociaż nie dalej jak dziesięć dni temu demon dosłownie rozerwał mnie na strzępy. Wypruł od środka, wylazł na powierzchnię pozostawiając papkę o aparycji porannego rzyga. Nie zostawił nic podobnego człowiekowi, co najwyżej pierwotnej kloace, z której się wywodzimy.
Nie było mnie dziesięć dni temu, a teraz jestem. Stary, dobry Ezra.
Złożył mnie do kupy i jestem. W krzyżu łupie jak łupało i nawet każdą bliznę wyżłobił na skórze od nowa. Ryj też mam kaprawy jak miałem. Dokładny z niego skurczybyk. Biologiczny zegarmistrz. Drań.
Nie było mnie i znowu jestem. Stary, dobry Ezra…
Ale czy to dalej ja?
Palce błądzą po brzegach kielicha… A w kielichu Zielona Wróżka nadstawia kusząco usta, prosi o buziaczek. Rozpustna lafirynda. Moja namiętna kochanko, ile wieczorów spędziliśmy razem? Ile nocy w twych rozgrzewających żołądek objęciach? Gdzie twój gorąc pieszczący gardło, wypełniający ciepłem?
Nabieram cukru na łyżeczkę, maczam ją w absyncie, wyciągam zapalniczkę ojca i podpalam mieszankę, obserwując proces karmelizacji. Po chwili zanurzam wszystko w kielichu i mieszam obijając sztućcem brzegi naczynia. Unoszę ulubiony drink…
– Pamiętaj o konsekwencjach, psie-zwierzę! – słyszę w głowie głos.
Musimy się rozstać, kochana Wróżko, mój demon jest zazdrosnym skurczybykiem.
Ustala reguły, zasady, a ja niewiele mam do powiedzenia. Jestem jego błogosławioną świątynią i nie mogę pozostawać nieczysty. Żadnych polskich kiełbas, szynek, steków, nawet cebulki. Żadnego pieczywa, owoców, ciast, piwa, coli… Pozwala pić wodę. Tylko tyle. Żadnego alkoholu, żadnej whiskey, whisky i polskiej wódki, nawet podłego rumu.
Tylko woda.
Woda.
Woda.
Na wodzie żyję już dziesięć dni. W piśmie stoi, że był taki co pociągnął i czterdzieści na tej diecie, więc zobaczymy, co przyniosą kolejne tygodnie. Na razie chodzę jak chodziłem, mówię jak mówiłem, jestem chyba silniejszy niż wcześniej – wszystko jest w normie poza tym, że nie muszę siadywać na tronie. Leję za to, jakby mi przymocował szlauch.
Drżącymi rękami odstawiam kielich na stół. Idealnie gładka toń zostaje naruszona siecią zmarszczek, lico Zielonej Wróżki wygląda jak postarzone. Sięgam do paczuszki samosiejek od cyganów pod mostem, zapalam jednego i czuję ulgę. To ostatnia z używek, jaką mi pozostawił.
Pomyśleć jak nisko upadłem, jakim moczymordą i jednodolarowym gnojem byłem… A niektórzy mówią o mnie, że jestem bohater. Załatwiłem Rzeźnika Barnabę, gazety napisały peany pochwalne i dzisiaj nawet jakiś obszczymurek prosił, żebym podpisał jego szkolny zeszyt. Ta, Ezra dostał od losu szansę, kolejną. Znowu będzie gliniarzem, będzie miał za co żyć. Dawne winy poszły w niepamięć, wkrótce przypnie blachę i będzie strzec ulic Chicago przed złem. Siedzi rozkraczony na wozie, ten wredny zakapior, chociaż powinien utonąć w rynsztoku. Wszyscy myślą, że fortuna kolejny raz wyszczerzyła do mnie krzywe zębiska – tylko ja wiem, jak jest naprawdę. Tylko ja wiem o Nim. O tym, że pewnej pięknej nocy zamieszkał w moim czerepie bies z innej planety.
– Nie pijesz – stwierdza Sam. To mój ulubiony barman. Właśnie poleruje kufel. Biała szmata w wielkich czarnych łapskach wygląda jak chusteczka damy. – Znowu nie pijesz, Ezra.
– Nie mogę.
– Prawie wróciłeś do pracy. Dawne winy wybaczone. Brakuje ci kilku miesięcy do emerytury. Czemu więc to sobie robisz? Sobie i swojemu portfelowi?
– Może potrzebuję samoumartwienia. – Wzruszam ramionami.
– Ezra, jedyne umartwianie jakiego kiedykolwiek potrzebowałeś miało miejsce nad ranem, kiedy twój żałosny tyłek budził się z pijackiej drzemki.
– Świetny z ciebie barman, Sam. Prawdziwa pociecha w deszczowy dzień.
– Świeci słońce. Jest czerwiec. Jedyne, co pada, to moczymordy do dziś świętujące zniesienie prohibicji.
– Jak mój kredyt, Sam?
– Jesteś na zero, zeszyt czysty.
– Napiłbym się…
– No to siup-chlup. Co cię powstrzymuje, Ezra?
– Demon.
Murzyn kreśli znak krzyża. Wymawia pod nosem jakieś zaklęcie, po czym na nowo wraca do polerowania błyszczącego kufla.
– Lubię żartować, ale nie z wiary. Są rzeczy, o których mówi się poważnie i tylko poważnie.
– Spokojnie, kolego. Mój demon nie ma nic wspólnego z piekłem, diabłami, aniołami ani niebiańskimi bramami. Należy do innej parafii.
– Jak dla mnie pijakiem jest ten, któremu już nikt nie udziela kredytu. – Przypatruje się znad kufla marszcząc oszronione brwi.
– Chciałbym, żeby moim prywatnym demonem było pijaństwo – wzdycham. – Uwierz mi, chciałbym tego.
Wstaję i podnoszę kielich w górę. Zdejmuję pasiak z cieni, w który ubrały mnie żaluzje do pary ze słońcem i podchodzę do baru, do mojej paprotki w ciężkiej glinianej donicy. Wlewam jej absynt za kołnierz i odstawiam naczynie na kontuar. Spoglądam w zaczerwienione białka oczu Sama, próbując dojrzeć w nich coś więcej…
– Czy mamy duszę, Sam?
– Z pewnością. Tak mawiała moja mama, a przed nią jej mama, detektywie. Kościół tak naucza i tak zostało zapisane.
– Dobrze, że w to wierzysz.
Dobrze, że ktoś wierzy. Bo zaczynasz wątpić, kiedy istota tysiąckroć potężniejsza od człowieka siedzi w twojej głowie i bez cienia wątpliwości stwierdza, że nie ma czegoś takiego. Kiedy w snach widzisz miejsce, z którego się wywodzi i oglądasz Księgę, dzięki której jego Ojciec tka galaktyki. Gdy jesteś świadkiem tej potęgi, ciężko się sprzeczać w sprawach filozoficznych.
– Jesteś tylko nędznym robakiem-sługą, glizdą niegodną cząsteczek, które zużywasz dla podtrzymania istnienia. Tkt. Ścierwem niegodnym pyłu, na którym stawiasz buty. Jesteś niczym i kiedy odejdziesz nic po tobie nie zostanie.
– Dzięki, Paddy – odpowiadam w myślach. – Słuchać twoich odzywek to prawdziwa przyjemność.
– Nie pyskuj, ścierwo. Trkt. Przebywam w samorozkładającym się bycie, którego przeznaczeniem jest degeneracja. Ten pobyt jest skrajnie niekomfortowy i należy ukrócić go do minimum. Trykt. – Przynajmniej w tej ostatniej kwestii się zgadzamy.
Gaszę peta w granitowej popielniczce, powracam do stolika i siedziska ze skóry, gdzie wyrobiłem miejsce własnym tyłkiem. Nakładam płaszcz i fedorę, mimo że zaczęło się lato. Jakoś wcale nie jestem zgrzany.
Wyciągam kolejnego papierosa i pstrykam zapalniczką po ojcu. Ta jednak odmawia posłuszeństwa. Patrzę na Sama, a on uśmiecha się wielkimi zębiskami, oczy błyskają, jakby nad policzkami przypiął ordery. Czeka na sztuczkę, tę moją kuglarską sztuczkę…
No dobra. Myślę o ogniu i płomyk materializuje się w powietrzu, po czym opada na koniec papierosa niczym puch. Ciągnę i żarzy się. Wydycham dym.
– Uwielbiam to – mówi. – Szkoda, że sam niczego podobnego nie potrafię. Wyrwałbym się z tego miejsca.
– I co? Podpalałbyś papierosy za centa? – Bo magiczna moc, którą otrzymałem w dniu, kiedy nad Chicago padał Czerwony Śnieg, właśnie do tego się ogranicza.
Nie ma jej więcej. Nie ma miotaczy płomieni, granatów, nawet ogniska. Tylko maleńki płomyczek. Magia spadła na ziemię wśród rdzawych śnieżek, dając setkom umiejętności rodem z centowej literatury, gdzieniegdzie pewnie zmieniając historię, a co ja dostałem? Umiejętność zapalania papierosów na odległość. Ludzka zapalniczka marki Ezra. Słodko. Ktoś na górze mnie nienawidzi, a biorąc pod uwagę fakt, że dziesięć dni temu poniekąd wszedłem w konszachty z demonem, nawet ma powody.
– Lepsze to niż nic, Ezra. Nie każdego obdarowało jak Crowleya. Ale lepsze to niż nic.
– Można powiedzieć, że miałem szczęście – wzdycham. – Słyszałem o facecie, który po Dniu Rudego Śniegu otrzymał moc zapalania własnych włosów.
– I co?
– Nic. Chodzi łysy do dziś.
Murzyn rechocze. I ja rechoczę, chociaż żart cienki jest jak rosół w tej knajpie.
– Czas na mnie, Sam. – Uchylam ronda kapelusza i ruszam do wyjścia.
– Poczekaj, Ezra…
– Co jest? – Zastygam na łokieć od drzwi.
– Pamiętasz, że winien mi jesteś przysługę?
Ezra! I demon! Zwłaszcza demon
Przeczytałam "Mojego prywatnego demona" (powieść) i bardzo, bardzo ten duet lubię.