Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 3 lipca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Dawid Zieliński
‹Pewne formy zła›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorDawid Zieliński
TytułPewne formy zła
OpisAutor pisze o sobie:
Mam 25 lat, studiuję na Poliechnice Gdańskiej na wydziale Oceanotechniki i Okrętownictwa, trochę na przekór literackim zainteresowaniom. Pisaniem zajmuję się od 10 roku życia, ale na poważnie zacząłem robić to dopiero kilka lat temu — z mniejszymi bądź większymi sukcesami. Do tej pory udało mi się opublikować kilka swoich opowiadań w magazynie „Fahrenheit”. Staram się tworzyć klasyczną literaturę grozy, osadzoną w naturalistycznej rzeczywistości, rzadziej science-fiction czy fantasy.
Gatunekgroza / horror

Pewne formy zła

« 1 2 3 4 5 13 »

Dawid Zieliński

Pewne formy zła

Silnik zazgrzytał nieprzyjemnie i zaskoczył dopiero za drugim razem, żyjąc nierówno i łamiąc się. Z drażniącym nerwy odgłosem trących o siebie metali samochód powoli wycofał się o kilka metrów, a następnie szerokim łukiem ominął ślad krwi i oddalił się, znikając w mroku lasu. Jego czerwone, tylne światła zanim rozpłynęły się w ciemnościach, przypominały wykrzywione złośliwie oczy szaleńczo roześmianego demona.
• • •
Życie przypomina nieco kolorową mozaikę tworzącą się z szeregów upadających kostek domina; obraz, który w pełni będzie widoczny dopiero wówczas, kiedy przewróci się ostatni element. Jeśli klocki wciąż są jeszcze w ruchu, rządzi nimi jedno z podstawowych praw istnienia; prawo ciągu przyczynowo-skutkowego. Jedno zdarzenie pociąga za sobą drugie, to z kolei prowokuje następne, czasem nawet kilka następnych, i kiedy cała ta machina rozkręci się na dobre, to już nie sposób jej zatrzymać.
Mężczyzna prowadzący samochód z uszkodzonym prawym błotnikiem nazywał się Adam Nowakowski i nigdy nie patrzył na życie, jako na ciąg powiązanych, uzależnionych wręcz od siebie zdarzeń. Zbytnie zagłębianie się w fundamenty bytu nie należało do jego mocnych stron; po prostu płynął beztrosko z falami przewracających się, kolorowych kostek i chociaż nadawał im pewien określony bieg, nie zastanawiał się, co mogłoby się stać, gdyby któryś element przewrócił się w nieodpowiednim momencie. Może gdyby to zrobił, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale przecież „może” to bardzo wielkie słowo.
Kiedy odjeżdżał z miejsca wypadku nie zdawał sobie sprawy, że właśnie uruchomił ten szereg klocków, który odbiegał znacznie od wytyczonej przez niego ścieżki i na dobrą sprawę czynił go podporządkowanym swej woli. Zapoczątkowany na leśnej drodze (a może już dużo wcześniej?) ciąg przyczynowo-skutkowy doprowadził bowiem do tego, że niespełna dwadzieścia cztery godziny później mężczyzna za kierownicą już nie żył.
• • •
Siedział przy drewnianym, wypolerowanym do połysku kontuarze, ze zwieszoną nisko głową i powoli obracał w palcach samo zatrzaskującą się zapalniczkę, którą na dwudzieste siódme urodziny sprezentowała mu jego żona. Ktokolwiek, kto przyglądał mu się z boku, dochodził zapewne do wniosku, że jest półprzytomny z alkoholowego upojenia, lecz on od czasu przyjazdu do tego miasteczka, którego nazwy nawet nie znał, nie zwilżył chociażby ust czymś mocniejszym niż woda z ulicznego automatu; gardło miał niemiłosiernie ściśnięte, z trudem przełykał zwykłą ślinę. Zapalniczka co jakiś czas zamierała w jego dłoni i wówczas można było odnieść wrażenie, że usnął, lub, co gorsza, nie żyje, gdyż jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała tylko nieznacznie.
— Proszę pana — wyrwała go z zamyślenia kelnerka w czarnym, obszytym koronką fartuszku. Podniósł zmęczone, podkrążone oczy. Na zawieszonej na prawej kieszeni i połyskującej niklem tabliczce ozdobną czcionką wygrawerowane było jej imię: Maja. — Może przynieść panu nową?
Popatrzył na nią jakby nie rozumiejąc o co jej chodzi. Szczupłą dłonią, o palcach udekorowanych szeregiem pierścionków, wskazywała na stojącą przed nim, nie tkniętą filiżankę kawy.
— Ta już zupełnie wystygła — dodała wyjaśniająco dziewczyna, uśmiechając się niepewnie, jakby lękliwie, gdyż w jego oczach dostrzegalne było coś, co mogłoby przejąć dreszczem co bardziej wrażliwych ludzi. — Jest zimna, widzi pan?
„Boi się mnie? Niemożliwe. Chyba że wie, do czego jestem zdolny.”
Pokiwał tylko ciężko głową.
— Tak, zimna — wymamrotał pod nosem. — Zimna jak tru... jak lód. Poproszę jeszcze jedną.
Nie miał zamiaru jej wypić, zamówił tylko po to, by wyglądać na klienta.
Za oknami baru, którego nazwy nie zauważył, gdyż niespecjalnie go interesowała, słońce właśnie minęło południe, a po błękitnym niebie nie płynęła nawet najmniejsza chmurka. Było niezmiernie ciepło; idealny, wymarzony środek lata. W liściach rosnącego w ogródku przed restauracją drzewa cicho śpiewały ptaki, a na stojącej w jego cieniu ławce siedziała przytulona para, wpatrzona w dwójkę bawiących się nieopodal dzieci. Ulicą z rzadka przejeżdżały samochody, znacznie więcej kręciło się po niej nastolatków na barwnych rowerach lub rolkach.
Miasteczko należało do tych, wśród których malowniczość i wszechobecny, kojący nerwy spokój grały najistotniejszą rolę. Kilka niezbyt szerokich uliczek, obstawionych cieszącymi oko domkami z bujnymi ogrodami, trzy lub cztery większe sklepy i punkty obsługi oraz całe mnóstwo pomniejszych budek i sklepików, oferujących przeróżne produkty turystom zamieszkującym sieć położonych nad brzegiem obszernego jeziora pensjonatów. Typowo letnie miejsce, wprost wymarzone na długie, beztroskie wakacje.
Adam Nowakowski beznamiętnym wzrokiem obrzucił postawioną przed nim filiżankę parującej kawy. Tym razem nie uraczył kelnerki nawet spojrzeniem, wracając do swego krzywego, niewyraźnego odbicia w blacie kontuaru. Człowiek, który stamtąd na niego spoglądał był mu obcy, chociaż nosił rysy jego oblicza. Nie lubił tego mężczyzny, z całej siły starał się powstrzymywać gniew i nie uderzyć go prosto w twarz.
Do miasteczka dotarł kilkanaście minut po trzeciej. Zmęczenie, ciężar ostatnich dwóch godzin czy w końcu hałaśliwie pracujący samochód ostatecznie skłoniły go do zatrzymania się w przydrożnym motelu na jego obrzeżach. Przez całą drogę usiłował wyrzucić z pamięci ostatnie zdarzenia, lecz im silniej się starał, tym gorliwiej stawały mu na powrót przed oczami. Własne zapewnienia, że z czasem znikną same z siebie, nie dawały mu ukojenia. A kiedy w końcu upadł ciężko na łóżko w przydzielonym mu pokoju, odgłos kapiącej z niedokręconego kranu wody przypomniał mu plusk rzeki, jakim ta podziękowała mu za jego hojność, a mozaika pęknięć na białym suficie — ściekające w dół ulicy strużki krwi.
Rankiem, a właściwie już wczesnym przedpołudniem, po najcięższej w jego życiu nocy, podczas której niemal w ogóle nie zmrużył oka, odszukał lokalny warsztat samochodowy.
Ubrany w niebieskie dżinsy i poplamiony, niegdyś pewnie biały podkoszulek, mechanik krytycznie przyjrzał się uszkodzonej karoserii jego auta, przez chwilę w ciszy oceniając czekającą go pracę.
— Nieźle go pan sobie załatwiłeś — skomentował w końcu, szczerząc do niego żółte zęby spomiędzy kilkudniowej szczeciny na twarzy. — W drzewo pan żeś uderzył?
Adam niecierpliwym gestem potarł kark.
— Nie, nie, to była... — zająknął się, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. — To była sarna... tak, sarna. Wyskoczyła mi przed maskę prosto z lasu.
Mechanik pokiwał głową i wrócił do lustrowania uważnym wzrokiem pogruchotanego pojazdu, drapiąc się przy tym hałaśliwie po wydatnym brzuchu.
— Spora sarna musiała być. Ano zdarza się to, panie, zdarza. Lasy w tej okolicy nie osłonięte, to i zwierzyna gania w te i we w te.
Pochylił się, postękując ciężko i przyjrzał się wgnieceniom błotnika z bliska, mrużąc oczy w promieniach słońca.
— Zdrowo pan żeś w tą sarnę przygrzmocił — stwierdził, nie odwracając głowy. — Biedaczka. Pewnie zdechła już?
Adam przełknął ślinę. Nagle nie potrafił odpowiedzieć, nie był w stanie zmusić swej krtani do wydania chociażby najmniejszego dźwięku.
„Tak, nie żyje, zabiłem ją! To chcesz usłyszeć?! Zabiłem, zmasakrowałem, a potem wyrzuciłem jak zepsutą zabawkę!”
— Zdechła, zdechła, jakże by inaczej — ciągnął dalej mechanik, nie czekając na jego reakcję. Pochylił się jeszcze głębiej i zsuwając na tył głowy czerwoną czapkę z daszkiem i emblematem Harley Davidsona, parokrotnie uderzył silnie wygięty, poobcierany z lakieru metal. — Mogę spróbować coś z tym zrobić, ale lepiej byłoby wymienić to w całości.
— Niech pan zrobi, co uważa za słuszne — odparł Adam, a suchość w ustach utrudniała mu mówienie. — Niech pan to... nie wiem... wyklepie, czy coś.
Mechanik wyprostował się i spojrzał na niego, ocierając owłosionym przedramieniem spływające po czole krople potu.
— Ano zrobić się da — zgodził się. — Nie będzie to tanie, bo to poważna sprawa, nie byle stłuczka. Za kilka dni powinien być gotowy.
Adam rozdziawił usta i niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.
— Kilka dni? Nie można byłoby szybciej? Trochę mi się spieszy...
Mechanik bezradnie rozłożył ręce.
— Panie, spójrz pan tam — machnął w stronę ogromnego, zagraconego i zastawionego pojazdami garażu. — Widzisz pan ile mam pracy? Jakiś porządek musi być.
— A jeśli zgodzę się zapłacić podwójnie?
— Wszystkim tu się spieszy, nie panu jednemu...
— Potrójnie? — nie ustępował Adam. W innych okolicznościach wolałby poczekać te kilka dni, niż bezrozumnie przepłacać.
Mechanik ogarnął spojrzeniem swój warsztat i zamyślił się, pocierając przybrudzony smarami kark.
« 1 2 3 4 5 13 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Operacja „Wilczyca”
Jakub Wczasek

22 VI 2024

Eli przemknęła bezszelestnie i w przelocie chlasnęła młodego partyzanta. Hanys cofnął się, widząc jak pozbawiony futra stwór o wilczym pysku wyłonił się z ciemności i jednym szybkim uderzeniem szponiastej łapy zamienił szyję Maciusia w krwawą miazgę. Chłopak nie wydał najmniejszego dźwięku i z szeroko rozwartymi oczyma opadł na ściółkę.

więcej »
Ilustracja: Marcel Baron

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Manuskrypt
— Dawid Zieliński

Głęboki Grób – część 2
— Dawid Zieliński

Głęboki Grób – część 1
— Dawid Zieliński

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.