Po powrocie do Warszawy Sułtan ruszył na zakupy. Obskoczył wszystkie sklepy i bazary z komponentami do zaklęć, wydając ciężko zarobione pieniądze na kolejne pozycje z podyktowanej przez Alison Lee listy. W dwa dni zgromadził to, czego potrzebował.
Po to masz skórę, by czytać
Po powrocie do Warszawy Sułtan ruszył na zakupy. Obskoczył wszystkie sklepy i bazary z komponentami do zaklęć, wydając ciężko zarobione pieniądze na kolejne pozycje z podyktowanej przez Alison Lee listy. W dwa dni zgromadził to, czego potrzebował.
Aleksandra Brokman
‹Po to masz skórę, by czytać›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Autor | Aleksandra Brokman |
Tytuł | Po to masz skórę, by czytać |
Opis | Z wykształcenia historyczka i antropolożka. Obecnie mieszka trochę w Warszawie, trochę w Anglii. Pisze pracę doktorską o psychoterapii w ZSRR i próbuje przetrwać w środowisku akademickim. Uzależniona od herbaty, książek i Star Treka. W wolnych chwilach uczy się tańca bollywood i podróżuje. |
Gatunek | urban fantasy |
Sułtan w końcu się zakochał, a jego wybranką okazała się kobieta z okładkami na pośladkach. Nazywała się Marlena Kołodziej i w sobotę, około drugiej w nocy, zadzwoniła na specjalny telefon Fundacji „A Kysz!”.
Sułtan, który akurat miał dyżur, wyruszył czym prędzej do wezwania, przeklinając wszystkich samozwańczych adeptów magii. Tacy rzucali znalezione gdzieś w Internecie zaklęcia i spodziewali się, że w kilka minut wyczarują sobie miłość, urodę i pieniądze. A później fundacja musiała im pomagać. Ratować ludzi przed ich własną głupotą. Trudno wyobrazić sobie bardziej niewdzięczną pracę.
Gdy likwidował efekty złośliwych uroków, Sułtan mógł i lubił uważać się za bohatera. Jednak zazwyczaj pomagał po prostu niewdzięcznym ofiarom własnej głupoty. I czuł się jak frajer. Jak najgorszy z frajerów.
Wspinał się po schodach i kipiał z wściekłości. Pięciopiętrowy blok należał do tych, w których nigdy nie zainstalowano windy. Ściany straszyły odpadającym tynkiem. Blade światło nieczułych na ruch lamp wydawało się dziwnie duszące.
Gdy zazgrzytały zamki i panna Kołodziej uchyliła drzwi mieszkania na szczycie komunistycznej wieży, Sułtan nie zdołał ukryć zaskoczenia. Spodziewał się standardowej gnijącej twarzy, miedzianych zębów lub oślich uszu. W najgorszym wypadku wężowych włosów, wyrywających się, by go pokąsać. Nie czegoś, o czym nigdy nie słyszał i z czym – wiedział to od razu – nie umiał sobie poradzić.
Marlena Kołodziej była obrośnięta książkami. Dosłownie. Jej nogi i tułów pokryły fragmenty oprawionych w jej własną skórę tomów, a na policzkach, szyi i przedramionach wciąż kiełkowały kolejne kartki. Pachniała starą biblioteką.
– Tomasz Malewski, Fundacja „A Kysz!” – przedstawił się, nieprofesjonalnie wytrzeszczając oczy.
Marlena bez słowa skinęła głową i wpuściła go do środka.
Tomasz przekroczył próg mieszkania. Spostrzegł, że spotkał je ten sam los co jego właścicielkę. Tylko mniej dosłownie. Książki nie wrosły jeszcze w ściany i meble, ale walały się wszędzie. Traktowały o wszystkim: od sumeryjskiej sztuki po fizykę kwantową. Duży pokój wyglądał jak biblioteka po przejściu huraganu.
– Co ty w ogóle próbowałaś zrobić? – zapytał Sułtan, sadowiąc się na kanapie, między kilkoma pokaźnymi tomami. Jego ton był szorstki, twarz wykrzywiona złością. Oczyma wyobraźni już widział, ile czasu zajmie mu uporanie się z dziwną deformacją, i winił nieszczęsną kobietę.
Spodziewał się, że Marlena okaże skruchę, ale ona nadal przyglądała mu się tak samo jak wcześniej. Z niepokojem, lecz bez najmniejszych wyrzutów sumienia.
Bez słowa podała Tomaszowi zakurzoną książkę, otwartą na podobno koreańskim zaklęciu. Krótki opis głosił, że liczyło sobie setki lat i pozwalało momentalnie przenieść wiedzę z papieru do głowy. Marzenie każdego leniwego ucznia.
Sułtan nie potrafił ocenić, czy w ogóle miało szansę zadziałać, czy od początku było spaprane.
– Potrafisz mówić? – burknął zirytowany ciszą siedzącej na podłodze kobiety.
Marlena skinęła głową.
– Potrafię. Nie lubię – oświadczyła, lecz w końcu, z ociąganiem opowiedziała, jak znalazła zaklęcie na ulicznym straganie z magicznymi akcesoriami. Kilka dni później próbowała rzucić je w uniwersyteckiej bibliotece, jednak przeszkodził jej spostrzegawczy ochroniarz. Wtedy zaczęła gromadzić książki. Kupowała wszystko, nie potrafiąc zdecydować się ani na konkretną tematykę, ani na choćby odrobinę umiaru. Chciała wiedzieć jak najwięcej. Nawet teraz upierała się, że warto było spróbować.
Sułtan patrzył na Marlenę. Jeszcze nie wiedział, czy była taka jak wszyscy amatorzy, czy też zupełnie inna, ale na wszelki wypadek i tak uraczył ją wykładem o zagrożeniach związanych z niepoprawnie stosowanymi zaklęciami. Wyciągnął ulotkę i pamflet. Polecił kilka ogólnodostępnych kursów dla początkujących magów, choć osobiście uważał je za wspaniałą okazję, by wyrzucić pieniądze w błoto.
Potem zabrał się do pracy. Bez przekonania odklepał formułki i zaaplikował mikstury, które zwykle wystarczały, by zlikwidować powikłania po źle rzuconych zaklęciach. Nic nie podziałało.
Tomasz sięgnął po telefon. Zastanawiał się, do kogo zadzwoni o czwartej nad ranem. Szef odpadał. Kalka też, bo jedyne, co mogła zaserwować o tej porze, to wyjątkowo soczyste narzekanie.
Po chwili namysłu zdecydował się na Michała Bez Ksywki.
Wybrał numer i cierpliwie słuchał monotonnego piszczenia, dopóki nie ustąpiło ono miejsca lekko zachrypniętemu głosowi.
– Sułtan, kurwa, czego?
– Dzień dobry, pora wstawać – przywitał się radośnie. Niewyspanie i rozpacz nieubłaganie popychały go ku miejscu, w którym śmieszyło go absolutnie wszystko. Nienawidził nocnych dyżurów.
– Wstawać? Człowieku, ja właśnie miałem się kłaść! I jestem, kurwa, pijany. Czego chcesz?
Sułtan wahał się przez chwilę. Michał Bez Ksywki był znakomitym magiem, nawet po pijanemu. Miał też zaskakująco dobre serce, więc wysłuchał opowieści kolegi. Wciął się tylko raz, by wyznać, że kręci mu się w głowie.
– Stary, nie wiem, nie mam pojęcia o co chodzi – oświadczył w końcu z rozbrajającą szczerością. – Weź zajrzyj sobie do profesora Kosińskiego. „Nieznana magia Wschodu”. Tam było coś o zaklęciach na wiedzę. Chyba.
– Tam coś chyba? To jest twoja rada? Skąd ja ci teraz wezmę jakąś „Nieznaną magię Wschodu”?
– Nie wiem. Idę spać.
– Ani mi się waż, bo skoro świt zadzwonię do szefa i zwalę cały ten problem na ciebie!
Od tego momentu rozmowa zaczęła kręcić się w kółko. Michał protestował i układał odę do snu, a Sułtan zaklinał go, by mu pomógł, wykorzystując wszystko poza prawdziwymi zaklęciami. Obiecywał, groził i błagał. Właśnie powoływał się na jeden jedyny raz, gdy to on dał Michałowi ściągnąć na egzaminie, kiedy poczuł, że ktoś klepie go po ramieniu. Przepraszająco i mocniej, niż było konieczne.
Spojrzał prosto w twarz Marleny. Jej oczy miały barwę intensywnego błękitu. Najbardziej porażający z kolorów, który mimo wszystko bladł w zestawieniu z wyrastającym z jej czoła papierem. W dłoniach ściskała książkę. „Nieznaną magię Wschodu” profesora Kosińskiego.
– Dobra, idź się zdrzemnij. – Sułtan uwolnił kolegę, po czym przez chwilę gapił się na Marlenę. – Skąd to masz?
– Mam więcej – oznajmiła, ruchem głowy wskazując stos książek na lewo od kaloryfera. Sułtan bez zastanowienia rzucił się w tamtą stronę. Był idiotą, gdy proponował Marlenie komercyjne kursy o podstawach magii. Miała pod nosem więcej wiedzy, niż którykolwiek z prowadzących je szarlatanów. Podstawy, poziom zaawansowany, rzadkie, naprawdę specjalistyczne dzieła. Niektóre z nich chętnie zabrałby do domu. Niektórych nie było nawet w bibliotece fundacji.
– Gdzie ty to wszystko znalazłaś? – spytał, wertując dwa tomy na raz. – Okradłaś uniwersytet?
Marlena uśmiechnęła się i potrząsnęła głową, ale nie powiedziała ani słowa.
„Nieznana magia Wschodu” nie udzieliła oczekiwanych odpowiedzi. „Azjatyckie uroki” i „Nietypowe klątwy – kompendium” też okazały się rozczarowaniem. Sułtan wypróbował sproszkowane bursztyny, syberyjskie inkantacje i rytmiczne przesypywanie ryżu, ale żadna z tych podobno skutecznych recept nie przyniosła rezultatu.
Marlena wciąż obrastała książkami, których kartki pokryte były zagadkowym, kompletnie niezrozumiałym pismem. Nosiła coraz obszerniejsze ubrania, a wychodząc z domu owijała głowę chustą, by ukryć kiełkujący z niej papier. Parzyła kawę z mleczkiem kokosowym, by dodać Sułtanowi energii. W zatrważającym tempie wertowała książki, pragnąc pomóc w poszukiwaniach.
Uczyła się wolniej, niż chciała, ale i tak przerażająco szybko. Wchłaniała wszystko, co przeczytała. Po kilku tygodniach sama zaczęła proponować rozwiązania – często absurdalne, ale jednocześnie niezwykle pomysłowe. Prawie poprawne. Z każdym dniem coraz lepsze.
Była fascynująca i Sułtan myślał o niej niemalże bez przerwy. Na nocnych dyżurach, przy innych ofiarach źle wykorzystanej magii, zasypiając z głową na biurku. Ledwie pamiętał deformację jej ciała. Tylko błękit jej oczu i głos, z którego strzelały iskry geniuszu.
Po raz pierwszy w życiu rozumiał, o czym mówili wszyscy zakochani. Rozumiał i nie chciał się do tego przyznać. Jak miał wytłumaczyć kolegom, że pokochał chodzącą bibliotekę?
Mocny głos w obronie inności. Świetny koncept!