Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 6 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Jacek Maria Fryderyk Dehnel
‹Kaligrafia›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJacek Maria Fryderyk Dehnel
TytułKaligrafia
OpisOpowiadanie wyróżnione w pierwszym Konkursie Literackim „Esensji”.
Gatunekrealizm magiczny

Kaligrafia

Jacek Maria Fryderyk Dehnel
1 2 3 4 »
Martwi byli odporni na stłuczenia i niezgrabne ruchy. Pociągnięci za włosy nie krzywili się, rąbnięci miską w czoło nie krzyczeli. W szarej sali, w której spędzał cały dzień, przesiąkając zapachem szarego mydła i szarych środków dezynfekujących, Cornelius nie musiał się troszczyć ani o tulipany, ani o martwe natury, ani o diamenty.

Jacek Maria Fryderyk Dehnel

Kaligrafia

Martwi byli odporni na stłuczenia i niezgrabne ruchy. Pociągnięci za włosy nie krzywili się, rąbnięci miską w czoło nie krzyczeli. W szarej sali, w której spędzał cały dzień, przesiąkając zapachem szarego mydła i szarych środków dezynfekujących, Cornelius nie musiał się troszczyć ani o tulipany, ani o martwe natury, ani o diamenty.

Jacek Maria Fryderyk Dehnel
‹Kaligrafia›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorJacek Maria Fryderyk Dehnel
TytułKaligrafia
OpisOpowiadanie wyróżnione w pierwszym Konkursie Literackim „Esensji”.
Gatunekrealizm magiczny
Cornelius van Norg nie urodził się wdowcem. A to z tej przyczyny, że nikt się wdowcem nie rodzi. Jednak gdyby ktoś zadał sobie trud obserwowania go, gdy wolnym krokiem wybierał się do sklepu, lub na pocztę - a zdarzało się to nadzwyczaj rzadko, więc potencjalny badacz musiałby się uzbroić w cierpliwość - ujrzałby w nim prawdziwą alegorię wdowieństwa, wystylizowaną w najmniejszym szczególe, jakby owdowiał jeszcze przed swoim poczęciem. W zapiętym ciasno pod pomarszczoną szyją niemodnym, krochmalonym kołnierzyku, ze zwisającym smętnie jedwabnym krawatem spiętym szpilką z opalem, Cornelius van Norg załatwiał sprawunki z taką niechęcią i smutkiem, że za każdym razem zdawał się wykupywać miejsce na cmentarzu, albo wypełniać kwestionariusze pogrzebowe. W istocie jednak śmierć niewiele go wzruszała. Zdołał się do niej przyzwyczaić wiele lat temu.
Kupienie jedzenia na najbliższe parę dni, wysłanie listu, albo wypożyczenie książki z biblioteki miejskiej zajmowało mu akurat tyle czasu, ile musiało. Wychodził równie bezgłośnie jak wszedł, wciskając na głowę czarny, znoszony kapelusz z szerokim rondem, chroniącym go przed tutejszym światłem, które dla przybysza z północnej Holandii było trudniejsze do zniesienia, niż dla autochtonów.
Światło Wenecji było jednym z najważniejszych powodów, dla których przeniósł się tu przed ponad trzydziestu laty. Nigdy nie był specjalnie wykształcony i zupełnie nie znał się na sztuce, ale po śmierci żony, kiedy zaczął czytać wszystko, co mógł znaleźć w bibliotece, pośród wielu książek trafił w jego ręce album z reprodukcjami obrazów niejakiego Guardiego. Van Norg nie potrafił się zachwycać ani materią malarską, ani lekkością pędzla, ani wreszcie szlachetnością kompozycji, podobnie jak ktoś, kto nigdy nie nauczył się tabliczki mnożenia nie umie podziwiać misterności wzoru matematycznego fraktali, choć same fraktale mogą w nim budzić uczucie estetycznej sytości, swoistego ciepła gdzieś pomiędzy żołądkiem a sercem. Ale przecież mimo swej niewiedzy Cornelius odkrył wtedy w obrazach Guardiego coś, co wpłynęło na jego przyszłe losy - niebo.
Niebo nie miało tam określonej barwy. Porównuje się je często do tego z płócien Canaletta albo Bellotta. Ale to fałsz. W rzeczywistości Canaletto malował nieba odświętne, transparentne, pod którymi wielkie ceremonie gasnącej Republiki przebiegały w niezakłóconym porządku, opromienione jakimś kalendarzowo-rocznicowym entuzjazmem pogody. Produkował całe przezroczyste rejestry, całe kryształowe katalogi bezchmurności, wiszącej nad paradnymi zdobieniami gondol i dekoltów; olbrzymie panoptica odobłoczonych widnokręgów, bezkresnych horyzontów z burzami wyłupionymi dla jasności dekadenckiej dożariady.
Bellotto, gdy przez markotny pryzmat camera obscura wykreślił już z precyzją anatoma cięcia perspektywy i kontury cieni, klasyczne rytmy kolumn i framug, wyśmienite skróty gondol i posągów, pozostałe tło pacykował byle jak, takie same chmury zawieszając nad Dreznem, Wenecją i Warszawą.
U Guardiego natomiast to, co nad linią horyzontu, wydawało się znacznie istotniejsze niż to, co pod nią. Jakby rozpuścił w farbach porcelanę - myślał Cornelius, przewracając karty albumu. Albo jakby zmył z pękatych, kamionkowych brzuśców holenderskich dzbanów matowe plamki światła i zmieszał je z pigmentem. W istocie było coś ceramicznego w tych wedutach, jakiś odblsk wypalanego szkliwa o chropawej powierzchni, który sprawiał, że niebo wydawało się niejednolite, niczym widziana z dużej odległości, mieniąca się w blasku świec, mozaika ze św. Marka. Żadnych konturów chmur, żadnych kłębiastych zadów cumulusów - swobodne plamy ni to pary, ni to rozproszonego blasku, przelewające się jedna w drugą bez końca.
Toteż kiedy później wybrał się w pierwszą podróż do Wenecji, by następny Nowy Rok witać już jako jej mieszkaniec, wiodła go tam między innymi wola przekonania się, że niebo z obrazów Guardiego istnieje w rzeczywistości - być może nie co dzień, być może w święta ustępuje swemu lazurowemu, fircykowatemu kuzynowi, ale istnieje. Nie zawiódł się. Ale to był tylko margines jego pragnień.
Przez trzy okrągłe lata po śmierci Anne Cornelius, jak już wspominałem, czytał przeróżne książki. Były między nimi powieści grozy i tanie romanse, średniowieczne eposy, kalendarze sprzed dwustu lat, pełne rymowanek i porad gospodarskich, wreszcie dzieła filozoficzne, psychologiczne i traktaty o czarnej magii. Między innymi zaplątała się tam niewielka broszurka, wydana w siedemnastowiecznym Amsterdamie staraniem pewnego kabalisty, wykluczonego z gminy za nieprawomyślne poglądy. Van Norg wypożyczył ją z biblioteki zupełnie przypadkowo, ot, stare okładki „Traktatu o golemach” skleiły się z obwolutą „Traktu do Madison” i w ten sposób trafiły razem na blat biurka, a potem do teczki.
Hodowanie golemów zainteresowało go bardziej niż „… Mieszkańcy Madison są wstrząśnięci serią brutalnych mordów na młodych dziewczętach. Od kiedy sprawą zainteresował się porucznik Cave, spirala grozy…”. Nie znaczy to jednak, że rzucił się na traktat jak wygłodniały lew na chrześcijańską duszę, wręcz przeciwnie, czytał go powoli, w skupieniu, nie pozwalając sobie na najmniejszą chwilę nieuwagi. Jeśli był śpiący, bez żalu odkładał lekturę na dzień następny, jeśli zgłębiał treść nie dość poważnie, zabierał się do zagadki traktu do Madison. Dawno nie używane słownictwo i trudne w czytaniu, obrzmiałe czcionki nieraz zniechęcały go na dzień lub dwa, ale zawsze powracał do broszurki, aż pracowicie przestudiował ją od deski do deski. A wtedy, rozważywszy wszystkie za i przeciw zabrał się do poznawania tajemnic kabały.
Odważył się na to tylko dlatego, że nie bardzo wiedział, na co się zamierzył. Podobnie nie zatrwożyłyby go ani pisma filozofów antycznych i oświeceniowych, ani mistycy hiszpańscy i wyższa matematyka, ani starożytne eposy i poezja Blake’a. W swej naiwności wierzył, że dobra wola i ciekawość świata pozwolą mu przeniknąć odwieczne tajemnice kreacji, jak w czasach dzieciństwa pozwoliły mu nauczyć się tabliczki mnożenia i nie ma siły, która mogłaby powstrzymać ten nieunikniony proces. Wiedział, że kabałą może się zająć tylko ktoś, kto ukończył czterdzieści lat, w przeciwnym bowiem razie grozi mu obłęd. Ale nie przejął się tym zakazem. Do czterdziestki brakowało mu zaledwie dwóch lat i nie zamierzał z tego powodu powstrzymywać swojej żądzy poznania.
Czytał, czytał i czytał. Niebawem nazwisko Cornelius van Norg stało się znane większości europejskich specjalistów od kabalistyki, i to nie ze względu na wiedzę, która wciąż była dość znikoma, ale przez nietypowość i przenikliwość stawianych im w listach pytań. Wieczorem, wróciwszy z pracy, zasiadał do książek i korespondencji, po czym ślęczał nad papierami do późna w nocy, by następnego ranka mieć minę równie żałosną i cerę równie zieloną, co dnia uprzedniego. Tak mijał mu czas.
Trudno powiedzieć, dlaczego golemy tak go zafascynowały, jeśli nie zdecydujemy się wyjawić, z czego utrzymywał się, zanim przyjechał do Wenecji.
Cornelius van Norg wywodził się z narodu hodowców tulipanów i szlifierzy diamentów, toteż wielu widziałoby go najchętniej nad stołem jubilera, albo między rabatami kwiatów, odpoczywającego w cieniu wiatraka. Powinien mieć dłonie pulchne i troskliwe, nawykłe do rozgarniania łodyg, by nie uczynić im krzywdy podczas podlewania, dłonie precyzyjnie obracające wiertła i ostrza szlifierki, na większą chwałę kamienia. Potomek handlarzy jedwabiem i aksamitem, którzy za jednym dotknięciem tkaniny potrafili ocenić misterność splotu i cenę, odmierzaną w sytych guldenach. Kuzyn Vermeera, z takim mistrzostwem oddzielającego światłość od ciemności i mleko od tego, co mlekiem nie jest; Vermeera, stwórcy w mieszczańskich papuciach, który jedną kroplą ołowiowej bieli osądza całe wszechświaty gospodyń w krochmalonych czepcach i koronczarek, zapatrzonych w ścieg losu; kum Leeuwenhoeka, zaglądającego pod ogon stułbiom, a pantofelkom pod pantofelek, niesforny prawnuk Spinozy, który między atakami dychawicznego kaszlu szlifował soczewki na równi z traktatami.
Był produktem całych tabunów zacnych mieszczan, sumiennie spisujących księgi handlowe i księgę życia, starannie obrastających w angielskie prześcieradła, sznury pereł i olbrzymie spiżarnie obrazów na równi z obrastaniem w tłuszcz, ale przede wszystkim mieszczan nadzwyczaj precyzyjnych we wszystkim, czego się ważyli dotknąć.
1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »
Ilustracja: Małgorzata Myśliborska

Pająki
Jan Myśliborski

14 I 2024

Było już prawie zupełnie ciemno. Kiedy zatrzaskiwał ciężkie skrzydło bramy, wydało mu się, że po drugiej stronie drogi dostrzegł zarys sylwetki stojącego pod drzewem człowieka. Mimo wszystko poczuł coś w rodzaju ulgi, gdy już przekręcił klucz.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.