Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 15 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Leon Baar
‹Ryż›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorLeon Baar
TytułRyż
OpisLeon Baar na co dzień pod innym nazwiskiem zajmuje się nieco czym innym, ale pisanie uważa za najlepszą rozrywkę. Czytanie też. :) Pod koniec 2018 roku ukaże się jego książka pt. „Opętani i Święci”.
Gatunekgroza / horror, historyczna

Ryż

1 2 3 5 »
Musisz mnie posłuchać. Wypuść mnie, wynagrodzę ci. Uciekniemy. Wszystko ci powiem, bo widzę, że jako jedyny masz łeb nie tylko po to, żeby ci deszcz przez szyję nie padał. Fort nie nazywa się Santa Eva. To martwy brzeg. Statki dopływają tu w jedną stronę.

Leon Baar

Ryż

Musisz mnie posłuchać. Wypuść mnie, wynagrodzę ci. Uciekniemy. Wszystko ci powiem, bo widzę, że jako jedyny masz łeb nie tylko po to, żeby ci deszcz przez szyję nie padał. Fort nie nazywa się Santa Eva. To martwy brzeg. Statki dopływają tu w jedną stronę.

Leon Baar
‹Ryż›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorLeon Baar
TytułRyż
OpisLeon Baar na co dzień pod innym nazwiskiem zajmuje się nieco czym innym, ale pisanie uważa za najlepszą rozrywkę. Czytanie też. :) Pod koniec 2018 roku ukaże się jego książka pt. „Opętani i Święci”.
Gatunekgroza / horror, historyczna
Mgła była tak gęsta, że stojąc na zaokrąglonym dziobie barkasu ledwo widziało się maszt, a co dopiero rufę. Zapadający zmierzch utrudniał nawigację. Wiatr ledwie marszczył fale, więc poruszali się bardzo powoli.
– Mam nadzieję, że nie uderzymy o brzeg, kapitanie. Król nie byłby zadowolony z utraty tak cennego ładunku – zażartował człowiek, którego nazywali Żabą.
Nie wiadomo właściwie, czemu miał takie przezwisko. Pływać nie umiał, a też nigdzie już nie skoczy – jakiś czas temu podczas pracy na relingu zaczepił sandałem o linę i wciągnęło mu stopę w blok. Zanim zorientowali się, czemu wrzeszczy, stracił przytomność i zawisł na felernej nodze. Spadł. Zginąłby, gdyby nie płótno ułożone na pokładzie i fakt, że był pijany w sztok. Ze stopy została krwawa szmata. Koniec kariery w marynarce. Miał już w planach zapić się na śmierć, kiedy zwerbowano go na to gówno. Stary barkas z ryżem. Pryz, który miał dopłynąć do fortu Santa Eva, a później pewnie być przerobiony na chatę w kolonii. Ludzie morza zwykli mówić: gówno pływa po wodzie, statek chodzi. Barkas, na którym znalazł się Żaba, zdecydowanie pływał.
Kapitan zignorował jego pozorną troskę. Spojrzał za siebie na sflaczałe płótna, których gasnąca bryza nie była w stanie wypełnić.
– Żagle precz – rzucił przez ramię i na pokładzie zapanowało niemrawe poruszenie. Załoga stanowiła chaotyczną zbieraninę pięciu osób i po cichu gadało się, że pan kapitan, Calixto de Montoya, jest tu za karę, za coś, co przeskrobał podczas bitwy. Bo kim przyszło mu dowodzić? Oprócz Żaby na pokładzie był jeszcze Xanti, rusznikarz. Zamiast oka miał wypaloną dziurę, którą skrywał pod przesuniętym na bok kapeluszem. Był też ksiądz Mateo oraz Juan Pablo, o którym nie wiedziano nic, poza tym, że zbroja smrodu, jaki wokół siebie roztaczał, chroniła przed wrogami skuteczniej, niż jakikolwiek znany kowalstwu puklerz. Przy czym, co odkryli już towarzysze, nie pomagała ani kąpiel, ani żucie cynamonu. Śmierdział, jakby jakąś boską karą mocz nie ulewał się z niego właściwym dla siebie ujściem, za to torował sobie drogę razem z potem, wprost przez skórę. No i wreszcie Ignacio, cieśla, który siedział teraz na burcie, co chwila meldując kapitanowi głębokość.
– Dno poniżej logu – mruknął tak niewyraźnie, że tylko z tonu głosu można było wywnioskować, iż nic niebezpiecznego się nie dzieje.
Jako jedyny chyba nie spodziewał się nagłej katastrofy. Mapy mówiły, że w tym miejscu dno podnosi się powoli, a wejścia do hiszpańskich portów zawsze miały precyzyjnie opisaną topografię.
Tuż obok niego bezwładnie spadła płachta zwijanego żagla. Nie do pomyślenia na normalnym okręcie. Ale ten nie był normalny. Załogę do odprowadzenia pryzu skomponowano tuż po bitwie. Nie wiedzieli, dlaczego akurat ich wybrano, z początku nawet nie powiedziano, dokąd płyną, co było dziwne, bo w sumie wszyscy ucieszyli się poznawszy cel podróży. Do Ameryki było bliżej niż z powrotem do rodzimej Hiszpanii. Nie uśmiechał im się rejs na tak małym pokładzie przez cały ocean.
– Do wioseł – zaordynował kapitan.
Żaba i Juan Pablo wydobyli wielkie wiosła i przełożyli je przez burty. Ociągali się jak mogli, licząc zapewne, że od pracy uratuje ich jakiś zagubiony na oceanie podmuch.
– Stary cap zwariował – warknął Juan Pablo, przechodząc obok Ignacia. – Jest dno?
Cieśla pokręcił głową.
– No, mówię… Weneria wyżarła mu rozum.
Nawet niewielka opieszałość załogi na okręcie wojennym mogła zostać potraktowana jak zdrada i ukarana szubienicą albo przynajmniej chłostą. Tu jednak od początku było coś nie tak. Na całą podróż ledwie wystarczyło im prowiantu. Musieli spać na pokładzie, bo ryż w luku towarowym zapieczętowano na amen królewskim lakiem. Nic dziwnego, że kilka dni byle jakiego jedzenia i zimnych nocy wycisnęło z nich ostatnie chęci, a teraz zabrało się za siły.
Kapitan niewiele mówił, nie interesował się życiem załogi, nie budował autorytetu. Ignacio podejrzewał, że skoro jest świadkiem jakiejś degradacji oficera, to pewnie widok załogi sklejonej z odpadków przypominał o tym Pierwszemu Po Bogu za każdym razem, gdy na nią spojrzał. W przypadku Juana Pablo nie trzeba było nawet patrzeć. Kapitan prawdopodobnie zamierzał po prostu wykonać karne zadanie i zostawić za sobą krypę, załogę oraz wszystko, co sobą reprezentowała. Najpoważniejszym dowodem na teorię Ignacia był fakt, że to jego kapitan otoczył specjalnymi względami. Pewnie dlatego, że jako jedyny zgłosił się sam.
Wiosła ugrzęzły w dulkach i dwóch niechętnych marynarzy chwyciło za wyślizgane drewno na ich końcach. Na tak wielkiej łodzi wiosła służyły raczej za bosaki niż źródło napędu.
– Na miłość boską, łatwiej by było wejść do wody i ją pchać – skomentował Żaba.
– Wejdź – kapitan tym razem odwrócił się do niego. – Zobaczysz, jak czyn ów zbliży cię do Boga. Rekiny pomogą. Oszczędzisz nam roboty z pogrzebem, a i twoje cuchnące truchło się nie zmarnuje.
Juan Pablo uniósł brwi, jakby tak bardzo przywykł, iż określenie „cuchnące” zawsze pojawia się w jego kontekście, że teraz poczuł się okradziony.
– Dno – zawołał Ignacio.
Wioślarze spojrzeli na niego jak apostołowie na objawionego Chrystusa. W tej samej chwili mgła się rozwiała, rysując kilkaset metrów przed nimi kanciaste mury fortu Santa Eva. Ojciec Mateo wyszczerzył się do kapitana z uznaniem i poklepał go po ramieniu. Tylko jemu, jako słudze Najświętszej Matki Kościoła, wypadało tak skrócić dystans z kapitanem. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Fort majestatycznie wznosił się u ujścia rzeki, a jego mury, w dzień zapewne piaskowej barwy, teraz, o zmierzchu odcinały się piękną, równą linią na tle rozgwieżdżonego nieba.
– Anons – rozkazał kapitan, z trudem kryjąc radość.
Na pokładzie zaraz znalazła się lampa i Xanti jął wywijać nią wielkie koła, uprzedzając fort o ich przybyciu. Mieli mało czasu. Płynęli na resztkach dziennej bryzy i spodziewali się, że zaraz wiatr ucichnie, a potem zmieni kierunek, by zacząć odpychać ich od brzegu.
Fort jednak nie odpowiadał.
– Nie ma flagi – Xanti przetarł jedyne oko. – Ognie się nie palą. Niedobrze…
Podpływali coraz bliżej i nagle, tuż nad powierzchnią wody, na tle murów zajaśniało niewielkie światełko. Wykonywało płaskie ruchy, które dla żeglarzy były jednoznaczne: „nie zbliżaj się!”. Przyglądali się w milczeniu. Co teraz? Ignacio spojrzał na kapitana, ale ten patrzył przed siebie, jakby wzrokiem chciał odczarować to, co widział.
– Kapitanie de Montoya – zaczął Juan Pablo.
– Może nie widzą? – odezwał się do siebie kapitan, gestem uciszając marynarza.
Stali tak jeszcze dłuższą chwilę. Ignacio pociągnął linę logu. Była zupełnie luźna.
– Panie kapitanie – odważył się raz jeszcze Juan Pablo. – My wciąż płyniemy…
Teraz dopiero spostrzegli, że wiatr ustał, a oni siłą bezwładu wyraźnie zbliżali się do brzegu. Ostatnie podmuchy wiatru ustawiły ich sterburtą do fortu.
– Cała wstecz. – Kapitan wydał rozkaz wioślarzom tonem bardziej rzewnym niż charyzmatycznym. Zanim jednak umieścili pióra wioseł w wodzie, na murach fortu rozległ się huk.
– Co? – jęknął Xanti, który będąc rusznikarzem pierwszy zorientował się w sytuacji.
Kula wystrzelona z nisko usadzonego działa fortowego ewidentnie miała ich tylko zatrzymać. Uderzyła w powierzchnię wody kilkanaście metrów przed dziobem. Wycelowano jednak niewprawnie i, śledzona wzrokiem stężałej załogi, odbiła się trzykrotnie od powierzchni, by zanurkować pod wodę tuż przed burtą. Barkasem targnął wstrząs i dobiegł ich przerażający dźwięk pękającego drewna. Żaba zaklął. Ojciec Mateo przeżegnał się głośno. Marynarze rzucili się do relingu, wypatrując dziury. Nie było jej w zasięgu wzroku. Kula uderzyła pod linią wody. Zamarli, nasłuchując. Barkas milczał.
– Log do ładowni – rozkazał kapitan.
Przez mały świetlik do ładowni opuszczono linę z przywiązaną do niej szmatą. Wróciła sucha.
– Kotwicę rzuć – padł kolejny rozkaz. – Wiosła na pokład. Ignacio… – spojrzał na cieślę i niemal się zawahał. – Na ławkę. Musisz tam zejść. Melduj stan burty. Jeszcze raz log do ładowni.
– Suchy – po chwili odkrzyknęli marynarze.
Spojrzeli na wodę i kilku z nich się przeżegnało. Po drugiej stronie barkasu kotwica z hukiem uderzyła o powierzchnię wody. Ignacio przewiązał bosmańską ławkę, zdjął koszulę i powoli zsunął się w kierunku oceanu. Licha deska zawieszona na linach, niczym dziecięca huśtawka, wystawiała go rekinom na pożarcie jak robaka na haczyku. Zanurzył bose stopy i obmacał burtę. Zdrowa. Opuścili go niżej. Teraz był już po szyję w przejmującej zimnem, czarnej toni. Paluchami próbował zaprzeć się o burtę. Była porośnięta glonami i śliska. Co zrobi, jeśli poczuje coś zimnego i ruchliwego na stopach? Nagle znalazł wyrwę. Drewno było poruszone. Kazał się wyciągać do góry.
1 2 3 5 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Na ścieżce ku kosmicznemu Samhdi-Ra
Marcel Baron

11 V 2024

Dokądkolwiek wyruszysz, Adnana, będziesz w samym sobie. Nie ma innej drogi, by osiągnąć Samhdi-Ra, niż wyrzec się siebie w ogniu Modi-jana-Sy. Będziesz więc wędrował w czasie i przestrzeni, tak naprawdę jednak nie poruszysz się ani o jeden atom. A potem wrócisz ze swojej podróży wzbogacony tylko o ciężar nowych doświadczeń.

więcej »
Ilustracja: Waldemar Jagliński

Malarz, chłopiec i Ewa
Waldemar Jagliński

20 IV 2024

Pośród soczystych traw zobaczył znajomą postać. Obraz zafalował, stał się żywy, a chłopiec z pierwszego planu znikał i pojawiał się, pulsując barwami. Kilka większych kwiatów pochyliło się w stronę Promyka, a ten uśmiechnął się szeroko i wskoczył na mocne łodygi.

więcej »
Ilustracja: <a href='mailto:tatsusachiko@gmail.com'>Tatsu</a>, wygenerowane przy pomocy AI

Bestseller
Marcin Pindel

16 III 2024

— Spójrz prawdzie w oczy: marny z ciebie pisarzyna, takich „talentów” jest na pęczki w każdym zakątku tego kraju. Nawet wśród twoich uczniów było wielu lepszych od ciebie; pewnie to zauważyłeś, czytając ich wypracowania, ale twoje chore przekonanie o tym, że jesteś wyjątkowy, pozbawiło cię trzeźwego osądu. Tylko ja mogę ci pomóc, jedyne, co musisz zrobić, to o to poprosić.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.