Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Krzysztof Bartnicki
‹Morbus Sacer›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorKrzysztof Bartnicki
TytułMorbus Sacer
OpisKrzysztof Bartnicki, rocznik ’71. Humanoid, anglista. Aerobiont, czekoladożerca, whiskyfil. Pracuje w Katowicach, ale sterem (marzeń) orientuje się na Wrocław. Rodzinnie zdyscyplinowany: jednokroć żonaty, dwakroć dzieciaty, po trzykroć szczęśliwy. Z utęsknieniem czeka krzyżówki Joyce’a z Dukajem. Póki co, sam goni własny ogon w zwodliwych kazamatach Logorei.
GatunekSF

Morbus Sacer, cz. 2

1 2 3 11 »
Prawda skłuwa mnie w dziąsła, kole bagnetem, kolczastym drutem sznuruje podniebienie. Pytanie było retoryczne, ocenia wreszcie, pozwala jęczeć. Wyostrzam słuch, jak brzytwy, nic dziwnego, że krwawię. Czuję się jakby zgolono mi brodawki na piersiach, jakby w wątrobę wetknięto mi bukiet kwiatów, przeważnie wielgachne mięsiste rosiczki, sproszono na ucztę samice szerszeni, by ocenić co stanie się podmiotem a co przymiotem łańcucha pokarmowego.

Krzysztof Bartnicki

Morbus Sacer, cz. 2

Prawda skłuwa mnie w dziąsła, kole bagnetem, kolczastym drutem sznuruje podniebienie. Pytanie było retoryczne, ocenia wreszcie, pozwala jęczeć. Wyostrzam słuch, jak brzytwy, nic dziwnego, że krwawię. Czuję się jakby zgolono mi brodawki na piersiach, jakby w wątrobę wetknięto mi bukiet kwiatów, przeważnie wielgachne mięsiste rosiczki, sproszono na ucztę samice szerszeni, by ocenić co stanie się podmiotem a co przymiotem łańcucha pokarmowego.

Krzysztof Bartnicki
‹Morbus Sacer›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorKrzysztof Bartnicki
TytułMorbus Sacer
OpisKrzysztof Bartnicki, rocznik ’71. Humanoid, anglista. Aerobiont, czekoladożerca, whiskyfil. Pracuje w Katowicach, ale sterem (marzeń) orientuje się na Wrocław. Rodzinnie zdyscyplinowany: jednokroć żonaty, dwakroć dzieciaty, po trzykroć szczęśliwy. Z utęsknieniem czeka krzyżówki Joyce’a z Dukajem. Póki co, sam goni własny ogon w zwodliwych kazamatach Logorei.
GatunekSF
Tego dnia na neurogiełdzie trafiły mi się żniwa tak bogate, że stać mnie było na ofiarowanie kolejnego dużego banknotu po skończonym występie UDT. A zdążyłem tylko na końcówkę, kiedy wysoki, chudy młodzieniec deklamował z werblą:
Tyglu! tyglu! płoniesz jasno - W moim Ja, w tę noc niestraszną!
Czyją niemoralną dłonią - Twą symetrię przerażono?
W której grozie, którym piekle - Ogień wniknął w cię zaciekle?
Z których wiatrów twoje myśli? - Z jakiej ręki coś się wyśni?
Skąd ów mag, że mątwę węży - W mięsień serca ci naprężył? -
Serca, co bić w piersi żywej - Będzie póki niestrachliwe?
Z jakich oków, gdzież inferno - Co rodziło myśl ci wierną?
W mózgu, huku i chaosie - Walkę twą odważył kto (się)?
Gdy gwiazdołom błysk rozszczepiał - Łzę zatapiał w niebios ślepia -
Czy szczęśliwy był, żeś ożył - Ten, co wpierw lambliozę stworzył?
– A to właśnie jest ten pan, panie ordynatorze. - Pielęgniarka pcha mnie w stronę kierownika UDT. - Dał dziesięć tysięcy pod warunkiem spotkania. (Po czym usuwa się w didaskalia.)
– Nazywam się Biernat Samski - mówię. - I uzupełnienie: zależy mi nie na spotkaniu z panem ordynatorem, ale z owym ostatnim dzisiejszym wykonawcą.
– Dlaczego? - pyta ordynator ale słyszę, że odlicza moje dziesięć tysięcy jak własne: „raz, dwa, trzy, cztery, pięć… „
– Dlatego. - (Pomagam mu liczyć: „… jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście… „ Ma mnie za szczyla, którego musi (powinien) wysłuchać, bo ów ma kupę szmalu, dla niedojrzanych racji niebios (piekieł) zdanych w niegodne łapy (konta). Nie można (powinno się) gardzić dziesięcioma tysiącami. To pensje ośmiu (dziesięciu) salowych.)
– To właściwie nie jest pacjent… To raczej… - Lekarz waha się nad nazwą gatunkową. - Uważa pan, on nie jest bardziej chory ode mnie czy od pana.
– Może nawet jest mniej chory - podsuwam przyjacielsko.
– No właśnie. - Patrzy na mnie stropiony. - Ot… havel.
– Havel? - powtarzam odruchowo. (Szary Fraktal uśmiecha się politycznie.)
– Taki nasz akronim… Określamy nim pacjenta, który chce być chory.
– Masochista? Melancholik? Frustrat?
– Nie, nie… - Ordynator coś tam odchrząkuje. - Boi się bólu i chciałby go uniknąć… Ale nie za wszelką cenę… Pozostaje chory w imię… no, humanizmu… Czy jakoś tak. Hm. Ten havel cierpi na pewien rodzaj padaczki, taki, który operacyjnie dałoby się całkowicie wyeliminować… Ale on nie chce. Bennu nie chce… To jego nazwisko, Bennu. Zaparł się. Twierdzi, że to byłoby za proste. Pełne wyleczenie byłoby nieludzkie… Hm. Czy jakoś tak.
(Szary Fraktal łapie się za głowę: „Tym bardziej powinniśmy się z nim spotkać!”)
(Gość Szarego Fraktala zrywny jest przed orkiestrę: „Damy dwadzieścia tysięcy!” - Jaka wybitna bezczelność!)
– Coś podobnego - Ordynator musi wszcząć liczenie od początku. Wywołuje pielęgniarkę z marginesu. - Ona zaprowadzi pana, panie Samski. (Ale naprawdę myśli: „Tylko pieniądze odgradzają cię od moich niskich progów, zboczeńcu. Tylko pieniądze skłoniły mnie do zapamiętania twojego nazwiska. Tylko pieniądze pozwalają mi zapamiętać własne.”)
– Podobno chce pan ze mną rozmawiać. - Oto ów wysoki, chudy. Na oko nie jestem dużo starszy od niego, rok, góra dwa. W rzeczywistości może być nawet młodszy ode mnie. Choroby wysuszają skórę. - Napije się pan czegoś?
– A co pan ma? - Dziwię się. Bennu podchodzi do szafki z różowymi fiolkami.
– Wigabatryna. Taloxa z lodem azotowym. Lamotrygina. Gabapentyna. Karbamazepina. Fluoksetyna. Klozapina. Węglan litu. Seroquella. Olanzapina. Risperidonna. Valoperi d’Eaul. Dylan Tin. Primidonna. Epival. Czerwona Frizja. Mogadonn. Depa Kene Kene. Zaron Cin Cin. I da capo al fine.
– A znajdzie się może Talidomid? - pytam.
– Owszem, znajdzie się. - Duża czerwono czarna kapsułka, jak sztuczna biedronka, rozpuszcza się w szklaneczce z wodą gazowaną trafiającej mi do dłoni. - Proszę bardzo… Pogadamy najpierw o pogodzie? O zabójcy dzieci z Cleveland?
– Kim?
– Czym. Pleśń. Stachybotrys atra. Dziecko wdycha toksyczne zarodniki. Potem potrzeba drugiego czynnika, choćby dymu papierosa - i kaput - śmierć w łóżeczku. Pierwsze przypadki odnotowano właśnie w Cleveland. Interesuje pana biologia?
Bogowie, człowiek interesujący się pleśnią nie może być normalny. Bennu wyrzuca z siebie błyskawiczne listy leksemów a język nadąża za chęcią a sens w miarę nadąża przed językiem. Niesamowite.
– Nie dzisiaj - wyrzekam bardzo spokojnie, chcę go zarazić powolnością. - Ordynator zdradził, że cierpi pan na…
– Cha, cha, no i diabli wzięli tajemnicę lekarską. Mógłbym go pozwać. Albo pana. Albo i jego, i pana.
– … na epilepsję. (Szary Fraktal coś tam gawędzi ze swoim gościem o poprawności politycznej.)
– Cierpię? - Bennu znowu gna jak Ikar. - Pospolite acz błędne mniemanie! Nie, ja wcale nie cierpię z racji padaczki. To choroba dość przyjazna dla użytkownika. (O ile w ogóle choroba, bo niektórzy twierdzą, że jedynie objaw.) Samego ataku nie czuję. Następujący po nim sen jest bardzo głęboki i przyjemny a poprzedzająca go aura bardzo efektowna.
– Zatem jakiego określenia by pan użył? - pytam. - Wie pan, bardzo interesuje mnie semantyka.
– W znanym mi leksykonie brak chyba słowa na opisanie… - mówi Bennu, - na opisanie, hm, prowizorycznie: cierpienia, które wynika nie z choroby ale z jej uśpienia. Epileptyk taki jak ja nie boi się dnia, w którym następuje atak, bo ów nie jest częstym gościem, ot raz na dwa, trzy lata. Prawdziwy ból to wyczekiwanie w dniach -tu też nazwa robocza - spokoju: czy długo będę w stanie udawać normalnego? czy atak zwali mnie już jutro czy raczej za miesiąc? może właśnie następuje remisja? Czy mogę zaryzykować kąpiel, (Wie pan czego tamci nauczają? „I w wannie możecie się utopić. Nawet łyżeczką wody udusić.”), golenie (I tak w kółko!), jazdę konną… (Jeździ pan konno?) Jakie mam szanse, że nic mi się za chwilę nie stanie? Dam kozła na ołtarzu Murphy’ego czy Bernoulliego? Czy wyświęcę podłość losu czy lichotę prawdopodobieństwa? - Strach, napięcie, niepewność. - Pojmuje pan?
– Tak, przypuszczam, że tak.
– Jak więc toto zwać? Strach przed zbliżającym się, którego nie odgadniemy? Podobny lęk odczuwamy przed śmiercią, ale jest istotna różnica. Śmierć przyjdzie na pewno - i ta pewność może uspokoić. Dla epileptyka nie ma pewności niczego. - („No więc jeździ pan konno czy nie? Nie? A na myszach pan jeździ?”) - Jaki dzisiaj dzień? Szybko!
– Czwartek? - Nie jestem pewny, tak bez kontekstu, tak bez aury.
– Czy odróżni pan ten czwartek od zeszłego poniedziałku? A od przyszłego piątku?
(Dziwny wyraz: „czwartek”. Ma w sobie ćwierć. Ćwiartowanie. Wariatkę. Poczwarę (pogiętą w konwulsjach). Germanie podarowali go Thorowi… Thorze, Thorze, płoniesz grzesznie, w moim Ja, w noc, niespiesznie… )
– Nie?
– A ja tak! Niepewność pozwala mi pamiętać. Jest 10289 dzień życia, od ostatniego razu minęły 1442 dni i noce. Potrafię odtworzyć wszystkie poprzednie. - Jak przezwałby pan przymus składania ze sobą świtań i zachodów słońca w dziesiątki, setki, i dalej? Czy jest w słowniku leksem na nacinanie kresek na więziennym murze? - Proszę to zapamiętać: Epileptycy LICZĄ. Cały czas LICZĄ. Zresztą, jak wszyscy, którzy się boją. Matematyka strachu. Tak toto nazwijmy.
Bennu hamuje, żeby wziąć oddech głęboki (Rośnie oddech głęboko jak duch lata wysoko.) Zapytam go, zapytam go teraz.
– Ale dlaczego zdecydował się pan na stan, na które jest lekarstwo ale nie ma nazwy?
Patrzy na mnie, kręci głową, jak nauczyciel tańca, którego uczeń połamał golenie, kostki, palce stóp, i nic już z niego nie będzie, zostanie marnym sprzedawcą żytnich bułek, jak jego ojciec, a potem przypełznie rewolucja, zeżre wszystkie bułki, zawiesi ojca na latarni, czerwony język, matka odciągnie malucha na bok, przykaże mu, aby nie płakał, choć on wcale nie będzie mieć ochoty na płacz, a tłuszcza posunie się dalej, ku kolejnym piekarniom, ze świstem, łomotem i nienawiścią, by spełniać swoje kielichy, swoje sztandary, w zdziczałych pląsach, w gnoju ostrużnym po bruku historii, po zbrukaniu ulic, i tak do mety, i tak do końca świata, alleluja.
1 2 3 11 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Z tego cyklu

Morbus Sacer, cz. 5
— Krzysztof Bartnicki

Morbus Sacer, cz. 4
— Krzysztof Bartnicki

Morbus Sacer, cz. 3
— Krzysztof Bartnicki

Morbus Sacer, cz. 1
— Krzysztof Bartnicki

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.