Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 6 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Krzysztof Bartnicki
‹Morbus Sacer›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorKrzysztof Bartnicki
TytułMorbus Sacer
OpisKrzysztof Bartnicki, rocznik ’71. Humanoid, anglista. Aerobiont, czekoladożerca, whiskyfil. Pracuje w Katowicach, ale sterem (marzeń) orientuje się na Wrocław. Rodzinnie zdyscyplinowany: jednokroć żonaty, dwakroć dzieciaty, po trzykroć szczęśliwy. Z utęsknieniem czeka krzyżówki Joyce’a z Dukajem. Póki co, sam goni własny ogon w zwodliwych kazamatach Logorei.
GatunekSF

Morbus Sacer, cz. 2

« 1 9 10 11

Krzysztof Bartnicki

Morbus Sacer, cz. 2

… W ów czas? Jaki czas? Nie wiem nawet czy to wszystko nie majak, delirium. Stakka bo działa, jędrnieje w płucach…
… Sen, nie sen, zakradam się do imitatora Szymona. Zarysem nieswojej ręki dotykam maszynerii. Miła ma, sprytna moja, prorokini, inokini, gołąbeczko, turkusowa turkaweczko, ty powiesz jak to jest z umieraniem, czyż nie?…
– A, jesteś wreszcie - zmyśla się w moją stronę Szary Fraktal. Jest ubrany we mnie. W moje ciało. Pokazuje na Szymona, że ten leży z poderżniętym gardłem, wyłupanym okiem, odciętym palcem: oto czego trzeba nam do uruchomienia maszyn. Nie obawiajmy się, bo jeżeli to wszystko wyobraźnia? W świecie rzeczywistym nikt nie chciałby umrzeć jak Ben Abba. Ja chcę. Przyłożyć urżnięty palec do czytnika numer raz, oko kleić do czytnika numer dwa: komora symulacyjna jest otwarta. - Gdzie się włóczyłeś?
– Oddawaj mnie - syczę ściszenie, choć pewnie nikt niepowołany mnie już nie usłyszy. - Kończyny, uszy, łeb, szybko!
– Stul pysk, niewdzięczniku! - warczy Szary Fraktal. - Gdyby nie podmiana, system alarmowy już dawno by cię wykrył!
– A tobie jak się niby udało, hę?
– Ja jestem mistrzem kamuflażu. No, zabieraj te swoje śmiertelności.
Wchodzę do kabiny już jako Ja. Szary Fraktal zręcznie podsuwa się do pulpitu operatora i wstukuje sekwencje. Myślę, że gdyby teraz chciał się mnie pozbyć, gdyby był moim wrogiem, bez trudu uwięziłby mnie w starych opowieściach, zapętlił na biblijną zawszoność. Ta myśl dodaje mi otuchy, jest bowiem oznaką, że myślenie wróciło do właściciela.
„Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!”
Tyle historii. Jeśli dusza istnieje, wystawię ją na próbę. Somma, powtarzam sobie, Somma, Somma.
„Ojcze, cofam to, co powiedziałem. Zastanowiłem się. Zmądrzałem, mógłbyś rzec. Oddal ten kielich, proszę.”
Krwawy pot inkrustuje mi czoło. Cóż to za odpowiedź. Ocieram czoło, wymazuję odpowiedź i żądam już, nie błagam:
„Ojcze, nie mam ochoty męczyć się za człowieka. To zbyt plugawa istota, aby za nią ginąć. Być może dręczą nas wyrzuty, że ją stworzyliśmy, ale to bez znaczenia. Mimo wszystko należy zachować proporcje. Oddal kielich!”
Ojciec milczy. Jego cisza znaczy: Nie będziesz miał woli cudzej przede mną? A ja nie chcę zginąć tak marnie! Wloką mnie na ukrzyżowanie a Ojciec milczy. Milczy: to zbyt dużo powiedziane. Nawet nie słucha, nie śledzi tej wartkiej akcji. Moje losy były przesądzone dawno temu. Szarpię się. [„Szary! Dlaczego on mnie nie słucha?!”] Widzę: jakiś osiłek zastanawia się czy mnie do belki wiązać czy raczej przybić. Nawoływania o bretnale, bolce, wsporniki. [„Szary!”] O piwo, bo upał.
– Obserwuj duszę - odpowiada w myślach Szary Fraktal. Ubiera się w wyrosłego rzymskiego legionistę, ćwiczy pchnięcia włócznią, rzuty kośćmi, wygrywanie szat. - Obserwuj umieranie.
– Do cholery, nie będzie żadnej duszy! - podnoszę głos. Podnoszą krzyż. Bo-o-oli, r-r-r-wie, i buch, stoję, wywyższony ponad ziemskie czerwie. - Szary! Musisz mi pomóc! Oni mnie za chwilę za-a-abiją (ćwiek przez stopy), durniu! Myślisz, że śmierć ma szanse? Gówno prawda! Śmierć nie ma żadnych sza-a-a-a-ans (szyderstwa tłuszczy), żadnych, powtarzam!
– Śmierć ma zawsze szanse - filozofuje Rzymianin. Mogę przeglądać się w jego poharatanym puklerzu. Moje odbicie.
– Pomóż mi! Pomóż mi! Pomóż mi! Pomóż mi-i-i-i! - drę się histerycznie. Moje ciało skowyta o skrót. - Zaaaraaaz!
– Jeśliś królem świata… - Rzymianin odkłada broń i zapalczywie dłubie w zębach. Przerywa. - … hm, to sam sobie…
Ból jest kursorem mrugającym na monitorze, powraca przez zapisane linie mojego ciała, kasuje je, znak po znaku, gest za gestem, nerw w nerw, bez postoju. Jestem teraz czystą stronicą, sformatowanym dyskiem, czekającym ulepszonych treści, którego istnienia dowodzi jedynie ów migający przedsionek, pulsujący rytmicznie znak. Którą torturą będę poczęstowany, jaki stygmat stanie się moim udziałem, nie wiem, ale wiem: zegar taktowany biciem serca nie tyka na próżno. Czekam na wszystkie nowe okrucieństwa, jakie edytor losów zechce wygenerować i wykluć w moim pliku, by potem wydrukować go krwią, zwątpieniem i zamęczeniem na krętej, nieprostej drodze do nieśpiesznej śmierci. Próbuję o tym nie myśleć, staram się wmówić samemu sobie, że bólu nie ma, że Grzegorz nie zważy duszy, duszy nie ma, jeśli nawet jest, to ginie z ekranu kiedy dzieją się na nim rzeczy cielesne, by objawiać się przy innych okazjach, jakże mało istotnych. Mój druh nie otrzyma jednoznacznych wyników, bo są ludzie bezduszni i są tacy, którzy umierają szybko i bezboleśnie, albo głośno a raptownie, półbogowie i herosi, o których mało wiadomo i bogowie, o których nie wiadomo niczego. Dusze zawikłane w bezustanny monitoring połączeń z cielesnością, te gotowe do zrywania pęt, ulegające pokusom falstartów, niecierpliwiące się, i zgoła inne: niezgułowate, rozproszone i rozkojarzone; są też dusze, które śpią mocno i nie budzą się, nigdy nie meldują się przy terminalowych odprawach, trzeba ich szukać, nawoływać z tabliczkami wysoko uniesionymi nad tłumami śpieszącymi do taksówek, dorożek, bieżni i lotni. I w tym całym zgiełku ważyć duszę, odtwarzać jej własności? W oczekiwaniu na śmierć człowiek myśli bardzo pośpiesznie i bardzo naiwnie, chcąc zdążyć z pomyśleniem wszystkiego możliwego… Oto zaczyna się! Kursor mruga z miejsca, a niewidzialne palce wstukują wewnątrz mnie nawrotne definicje cierpienia, rozpisują nowe scenariusze misji FPP pod tytułem Beznadziejne Zdychanie Na Krzyżu.
Eloqui, Eloqui, semma sabbathani! - wykrztuszam z siebie a jest mi trudno, każdy wyraz grzęźnie w przełyku, ramiona wykręcają mi się na krzyżu, wywijam się w przód na boki, rozłamuję, kruszę jak hostia, pękam jak stara gałąź z zespołem Marfana, że nawet mocne włókna kolagenowe wzbogacone fosforem muszą puścić z trzaskiem, i czebole tych włókien na raz plajtują, zamykają się, wracają do pączka, a barki wyskakuje z osadu i spadają bezradnie gdzieś tam na żebra, a żebra osuwają się na biodra a patelnia bioder praska na pół, a pół na ćwierć, i tak dalej, kark ściśnięty do szerokości nadgarstka łaknie oddechu, paru zwariowanych cząstek tlenu, ostatnia myśl grzęźnie w czaszce, i już jej nie przepcham, i nie zdołam, ciemności gromadzą się, piekła rozwierają wierzeje, koślawy Murzyn z Nowego Orleanu rezerwuje mi na trzy dni duszny, potępiony pokoik z obscenicznymi ideogramami na ostatnich skrawkach tapet, kurtyna unosi się nad Ziemią, i oto konam, oto Wykonuje Się, a mali ludzie z ruin wielkiej świątyni mówią, bo wiedzą: Descendit ad inferos, bo wiedzą: Mane Tekel Fares, Draco mihi dux.
(Skarżący się wyraz: „czebol”. Cierpiący w kodzie, nie pojmujący na początku. Skrót prostego, hiobowego „czemu ból”.)
– Witaj, inkarnacjo - powiada mały czarny rumak. Bardzo lubiłem go w dzieciństwie. Miał wtedy garb i galopował przez otoczone złoconym wzorkiem ikony po prawej stronie. Po lewej były litery, których wtedy jeszcze nie potrafiłem odczytać i byłem zdany na mądrość mamy. Somma też słuchała i oglądała. Stare czasy. - Witaj w piekle.
– Dlaczego nazywasz mnie inkarnacją? - pytam, Ben Abba.
– Oj, nie, nie, w tym miejscu przestałeś już zwać się dawnym mianem. Tutaj nie jesteś synem i nie masz ojca. Może teraz ciemność usynowi cię lub ciemność ci się uojczy, kto wie? Ale Ben Abba, z przeproszeniem? O nie, co to, to nie. Cha cha.
Rozglądam się. Wszędzie śmiech. Akrobacje śmiechu. Obija się o ściany krypty, fikołkuje, przewija się w spirale, nasiąka w czarnoziem. Czarny garbusek staje się czarnoziemem. Rozskwiera się przed oczami, żadne tam jęzory ognia, wyłącznie prawielki chłód, chłód ścinający szkło w zwierciadłach tak że pękają, chłód ścinający korzenie myśli, zabijający neutrony, jęzory chłodu, wyzwalające się z oków, kąsające po tamach, magiach, przeszłościach. Nienawistny on.
– Gdzie moja, ham, dusza? - pytam, cofam się przed rozpadliną, krok przed krokiem, nuta przed nutą. - Czego się dowie?
– Dusza? - chichocze czarnoziem, drży kanionami, zarzecznymi dolinami spulchnia sobie dykcję. - Tu nie ma niczego!
– Szary, wydostań mnie stąd! - ryczę rozpaczliwie, rozpadliwie. I rozpadlina goni, nuty wracają się przed swój wyśpiew, wstecz, szybciej, szybciej. - Tu nie ma duszy! Słyszysz mnie?! Szary, kurwa! Szary!
Chłód dociera. Bada moje słowa, sprawdza z jakim przeciwnikiem ma do czynienia, zastanawia się nad taktyką, tempem. Pędzę w dół zbocza górskiego a za mną biegnie lawina, kawały lodu odbijają się przy mnie, wybijają leje, kradną za sobą motki trawy, kępy krzaków, podżerają źródła ciepła i przyjaźni, biedronki i liszki, słoneczniki i ogrody, słońce fiołkowe, i zbrunatniałe chmury, i żaby, by wrazem zwałem zbrylonego w lództwo masiwa przetoczyć mi się nad głową i zatchnąć się nagle u podnóża.
– Szary! Szary! Szary! Wycofaj mnie!… - Czuję, że słowa stopniowo wybijają mi się w gardle sztyletami, soplami, tężeją w zmartwiałe leksemy, leksemy nieruchomieją w morfemy, morfemy redukują w morf, morf zawija się w stalowo zziębłe zero. - Sza-a-a-a-a… !
Wulkan dzieli się, całkuje, rozcala, wytęża. Lawa już nie jednego zimna ale wielokrotnie sfałdowanych zimen, jak płaszcz rozpościera się, rozlewa nad kardynałem zranionego wcześniejszą lawiną zbocza, dostojnie spływa i przemienia wszystko w taką nicość, że sama siebie nicuje. A więc to jest przedsionek ko-o-o-ńca. Łotr, któremu obiecałem: „ty jeszcze dzisiaj będziesz ze mną w raju”, nie ma już nóg ale lodowy neant, nie ma już piersi ale lodowy bezbyt, jeszcze ma oczy pożerane impulsją lawy i te oczy patrzą na mnie wyraziście: „kłamca!"; a i drugi łotr już nie urąga, ale kona w braku męczarni, a że nie może zrozumieć końca, któremu nie da się przypisać bólu, a nie pojmując takiego końca nowego typu - wrzeszczy.
– No i po co tak wrzeszczeć. - Szary Fraktal uśmiecha się spoza konsolety, manewruje paznokciem przy podstacji WN.
– Bardzo dobrze, że boli. Czy teraz rozumiesz Go lepiej? - pyta Rzymianin. Przeprasza mnie na chwilę, odchodzi, wraca do szarej fraktalowej współpostaci, odgania sępy, hieny, ludzi. Ham, boli, ham, boli!
– Starotestamentowe bóstwo opuściło mnie. Albo jest przygłuche, z racji wieku. Albo jest mi nierówne. Albo nie istnieje.
– Miałem na myśli ból. - Rzymianin przebija mi golenie, pogląda na zegarek, przekłada kable w skrzyni połączeń. - Czas na drugi wzór Crowleya.
Zasypiam. A może budzę się. Już coraz, ham, rzadziej rozpoznaję te stany.
koniec
« 1 9 10 11
1 października 2002
1) Z tłumaczenia Beaty Geppert.
2) Treserów, kreatorów, złoczyńców, bogów, zabójców, sprawców drżawek pod miastem Huaraz, pod miastem Golgota, pod czaszką, posępnych magów spod znaku strzykaw i pipet, budowniczych, łamaczy, masonów, lekarzy organicznych…
3) Gdy Karla pogodziła się z nim tylko po to, aby zdradzić po jego śmierci a Zeena wprost wyparła się jego bez-ojcostwa.
4) Powinienem napisać raczej: Epilambanein! Epilambanein!
5) Kochany Ducasse!

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Z tego cyklu

Morbus Sacer, cz. 5
— Krzysztof Bartnicki

Morbus Sacer, cz. 4
— Krzysztof Bartnicki

Morbus Sacer, cz. 3
— Krzysztof Bartnicki

Morbus Sacer, cz. 1
— Krzysztof Bartnicki

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.