Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 17 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marek Wasielewski
‹Dzieje Tristana i Izoldy inaczej›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorMarek Wasielewski
TytułDzieje Tristana i Izoldy inaczej
OpisAutor pisze o sobie (2005):
Pani od polskiego w podstawówce kładła nam do głów, jak ważne dla analizy jest podanie czasu i miejsca akcji. Postaram się zatem scharakteryzować siebie poprzez te dwie kategorie.
Wiek – trzydzieści trzy i jedna trzecia, a więc liczba okrągła i znamienna. Zdecydowanie za późno na młodzieńczy genialny debiut, o wiele za wcześnie na przesycone mądrością dzieło życia. Urodzony i wychowany w Poznaniu, mieście, które nie wydało żadnego literackiego giganta, mieście do bólu nudnym i pozbawionym fantazji. Bez złudzeń, że można to zmienić, co udowadnia fatalistyczne podejście do świata. Tristan ma pokazać, że mimo wszystko poznańskie pyry nie do końca pozbawione są poczucia humoru. A jeśli niczego nie pokaże? Cóż, zawsze można iść w ślady Cegielskiego, pracować organicznie i u podstaw, prawda?
Gatunekhumor / satyra

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

« 1 14 15 16 17 18 19 »

Marek Wasielewski

Dzieje Tristana i Izoldy inaczej – księgi IV-VI

Kiedy już posmakowano dostępnych przedstawicieli wszystkich gatunków figurujących w bestiariuszach od starożytnych po dwudziestowieczne, Ryszard Lwie Serce rozkazał skupić uwagę na tych strawnych i gromadzić prowiant na długą drogę.
W trakcie jednego z polowań odkryto coś dziwnego.
Tristan, Lancelot, profesor i paru innych z zachwytem biologa odkrywającego nowy gatunek przypatrywało się łażącym w trawie niewielkim stworzeniom, o których milczały najlepsze spisy.
– To krasnoludki – twierdził Lancelot.
– Nie! – zdecydowanie zaprzeczył profesor – To na pewno ufoludki!
– Ufoludki w czerwonych butach? Też coś!
– To specjalna antyradarowa farba, głupku!
Do grupy podszedł książę Ryszard.
– Krasnoludki, ufoludki, kurwoludki, co za różnica – uciął dyskusję – Pytanie brzmi: co z nich będzie, jak się je wsypie do wielkiego gara i podusi na wolnym ogniu z godzinę.
Lancelot, nadal śmiertelnie obrażony na Ryszarda, ukradkiem popukał się w czoło, a potem odszedł bez słowa.
Tymczasem pozostali uczynili tak, jak powiedział książę. Stworzonka nieznanego pochodzenia smakowały wybornie, tylko twardsze części ich kosmicznych skafandrów trochę właziły w zęby.
Tak zakończył się pierwszy kontakt człowieka z obcą, inteligentną rasą z kosmosu.

Pewnego dnia do siedzącego na uboczu Lancelota podszedł Tristan.
– Ostatnio bardzo zmarkotniałeś, przyjacielu – rzekł do niego.
Rycerz wzruszył ramionami.
– Hej, nie powinieneś tak mocno przejmować się słowami Ryszarda. On bardzo często gada, co mu ślina na język przyniesie, czasem zupełnie bez ładu i sensu. Brat Tuck mówił mi kiedyś, że to się nazywa glosolalia i każdy wybitny wódz to ma. A już nasz książę wydaje się być wręcz stworzonym do obrażania ludzi.
– Tristanie, ja wiem, że Artur to dureń – odrzekł po chwili Lancelot – Wiem, że jego królestwo to lipa, a nazywanie się Najwyższym Królem Brytanii to głupie mrzonki nieślubnego syna podrzędnego księcia z prowincji i reakcja na przesrane dzieciństwo. Ale zrozum, nam wszystkim było z tym dobrze, mnie też. Bo dlaczego nie pomóc życiu, nie mitologizować go odrobinkę? Może jestem takim samym durniem jak Artur, trudno, ale Ryszard nie powinien ogłaszać tego publicznie. Tak jakby sam był lepszy, on i cała reszta tych wioskowych bohaterów, ściągniętych prosto z odpustowego jarmarku. Oni są poważniejsi niż nasza paczka, próbująca wskrzesić napisane w przyszłości legendy? Dziękuję, wolę moją paranoję.
Odetchnął głęboko.
– No, Tristanie, wreszcie się przed kimś wygadałem. Tego mi było trzeba. Do Rolanda nawet nie docierało to, co mówiłem; dla niego to wszystko jest zbyt dobrą zabawą, aby potrafił dostrzec jakiekolwiek problemy. Nie, nie mam mu tego za złe. Czy ty też uważasz mnie za durnia?
– Moje własne życie jest zbyt pokręcone, bym komukolwiek mógł przypinać jakieś łatki – ostrożnie rzekł nasz bohater – A teraz jedziemy na jednym wózku, a przecież nie można naszej wyprawy nazwać najrozsądniejszą, prawda?
Lancelot spojrzał na supercienkiego notebooka, wystającego Tristanowi zza pazuchy, na swój pozornie nie mający nic wspólnego z magią miecz, na łysego profesora w grubych binoklach, na rozczochraną, wyszczerzoną Urynę – i wzruszył ramionami. Trudno było nie zgodzić się z Tristanem. Zaiste jesteśmy bandą porąbańców.

Kiedy już rozwiązano problemy z takim przygotowaniem mięsa, aby nie psuło się już po dwóch dniach, Ryszard rozkazał przygotowywać się do wymarszu. Ustalono, że ocalałe cztery Polonezy, szczęśliwie każdy w wersji Truck, mogące zabrać razem niemal trzy tony, będą wahadłowo przewozić żywność do kolejnych miejsc postoju. Jednego dnia obrócą ze cztery razy, gdyż prędkość marszu Drużyny w nieznanym terenie nie będzie zbyt wielka, a to powinno w zupełności wystarczyć do przewiezienia całości zapasów. Myśliwi postarają się na bieżąco uzupełniać żywność, a kiedy będzie trzeba, zorganizuje się postoje na kolejne mordowanie i wędzenie.
Pozostała jeszcze prześladująca ich od samego początku wyprawy kwestia kierunku, w jakim mieli wyruszyć. Uryna wraz z pozostałymi magami spędziła trzy dni i trzy noce (a zwłaszcza te drugie) na transach narkotycznych, orgiach, nekromancji, wróżeniu z bebechów i fusów oraz innych czarnoksięskich praktykach. Jednoznacznie i bez najmniejszych wątpliwości oznajmili Ryszardowi, że wybór kierunku północnego będzie równie dobry jak zachodniego, wschodniego czy południowego.
To przeważyło. Drużyna podążyła prosto przed siebie drogą, która wydawała się najwygodniejsza.

Podróż odbywała się bez zakłóceń. Otaczający ich magiczny świat na razie zadziwiał i fascynował innością, więc rycerze nie darli jeszcze mordy, że brakuje im wygód, telewizji, pryszniców i prądu do naładowania maszynek do golenia. Tylko Ryszard martwił się trochę, bo Polonezy zżerały stanowczo za dużo paliwa, a magiczne zabiegi Uryny produkującej bimbrowaty odpowiednik etyliny 94 były trochę mało wydajne. Zresztą kończył się surowiec, bulwy dziko rosnących roślin do złudzenia przypominające kształtem i składem buraki cukrowe. A gdy zaczną się kłopoty z transportem papu, zaraz podniesie się nieludzki raban i knucie po kątach.
Dobrze, że chociaż zwierzyny w otaczających gościniec lasach nie brakowało, a myśliwi, coraz lepsi i skuteczniejsi w łowach, przynosili codziennie już ponad połowę tego, co zjadano. Może wyrobią się jeszcze trochę i Polonezy nie będą tak potrzebne.
Pewnego dnia drogę niespodziewanie zastąpiła im kilkunastoosobowa delegacja wiedźminów z petycją, by zaprzestać tak intensywnych łowów z powodu zagrożenia wymarciem niektórych rzadkich gatunków. Długo i bardzo obrazowo prawili o ekologii, środowisku, wzajemnych powiązaniach, konieczności zachowania równowagi, niszach i łańcuchach pokarmowych. Normalne, każdy trzęsie portkami, gdy mu się odbiera możliwość zarobku.
Mądre gadanie wiedźminów zostało całkowicie zignorowane.
– Dajcie nam żreć – spokojnie odpowiedział im Ryszard – to zostawimy wasze cenne potwory w spokoju.
Wiedźmini, choć wspomagani tajemnymi eliksirami, byli w wyraźnej mniejszości, zresztą nawet najlepsze eliksiry nie pomogą na kilkadziesiąt wycelowanych w kałduny kusz. „Gdy wrogów kupa, każdy wiedźmin dupa” – burknął pod nosem białowłosy przywódca delegacji, skinął na swoich i wszyscy zniknęli w przydrożnych krzakach.
Drużyna pomaszerowała dalej.
Zwiadowcom nie podobało się otoczenie drogi, więc kolejny postój wypadł w lasku oddalonym o pół mili od gościńca. Drzewa były potężne, wysokie, oddalone od siebie, runo rzadkie, brakowało poszycia, tak więc dostrzeżenie ewentualnych napastników nie było trudne.
Wokół wesoło trzaskającego ogniska siedziała grupka rycerzy, z tych mniej sławnych, dlatego i tutaj nie przytaczamy ich imion. Pili, opowiadali sprośne dowcipy, żarli pasztet z oszluzga i dobrze się bawili. Było im wszystko jedno, gdzie idą, po co, przeciw komu walczą i co kieruje ich losami, byle można było zjeść, wypić, pospać i pomarzyć o wielkich łupach.
Jeden z nich, młody szczyl, niedawny giermek, który dopiero co zdobył godność rycerza, po którymś kolejnym pociągnięciu z dzbana przesmutnym głosem oznajmił towarzyszom, że musi się wyrzygać i chwiejnym krokiem polazł na bok. Nie minęła nawet minuta, gdy wrócił. Bardzo szybko.
– Trolle! Całe stado trolli! – krzyczał biegnąc i machając kończynami na wszystkie strony.
– Siadaj i uspokój się, mały – spokojnie powiedział starszy rycerz do dyszącego młodzika – Też coś, trolle! To nie ta opowieść, spójrz na tytuł! W dziejach Tristana i Izoldy trolle nie występują! – zakończył autorytatywnie i ponownie zajął się flaszką.
Biedny młodzieniec uspokoił się nieco, ale przez całą resztę nocy nerwowo rozglądał się na boki bojąc się położyć spać.

Tymczasem na kamienistym wzgórku w głębi lasu niewielka rodzina skalnych trolli z niedowierzaniem spoglądała na ogniska i krzątające się wokół nich istoty. Ojciec, stary, potężny troll z uwagą studiował kamienne tablice wydobyte z sakwojażu.
– Dziwne i niepokojące – mruczał do siebie w trollim języku – Zapewniano nas, kiedy podpisywaliśmy kontrakt, że w tej sztuce nie występuje ani jeden człowiek!
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Na wszelki wypadek spędzili tę noc na odległych od ludzkiego obozu skałkach. Stary troll przyrzekł sobie, że zaraz następnego ranka zadzwoni do reżysera, by wyjaśnić tę niepokojącą kwestię.

Ryszard zdenerwowany brakiem jakichkolwiek śladów Graala kolejny raz debatował z Uryną w swoim namiocie.
– Wciąż łazimy w kółko! – powiedział, bębniąc rytmicznie palcami w oparcie polowego tronu.
– To naturalne – odrzekła czarownica – Zakrzywienie czasoprzestrzeni.
Książę popatrzył na nią nieprzytomnie.
« 1 14 15 16 17 18 19 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.