Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 czerwca 2024
w Esensji w Esensjopedii

Alan Akab
‹Więzień układu›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorAlan Akab
TytułWięzień układu
OpisAutor pisze:
O autorze może tyle – absolwent technikum chemicznego, ukończył biologię, lecz na równi ze ścisłym umysłem ceni humanizm. Czymże bowiem byłaby ludzka technika, cywilizacja, czy choćby najbardziej udane społeczeństwo bez wiedzy o człowieku, o tym jaki jest naprawdę, jakim chciałby być widziany, czego pragnie i jakie są jego słabości?
GatunekSF

Więzień układu – część 3

« 1 20 21 22 23 24 30 »

Alan Akab

Więzień układu – część 3

Postanowił mu utrzeć nosa. Co taki byle technik, nawet pierwszej kategorii, może o tym wiedzieć? Jedynie wymieniał elementy, starczyło przesunąć kluczem i było po robocie.
– Też niby prawda – Dawt splótł dłonie na brzuchu i skinął głową. – Przepraszam. Bez gotowego wzorca, składając wszystko z modułów, w ciasnym tunelu, człowiek może dostać kręćka. Pewnie siedziałeś w sumie dłużej wewnątrz rdzenia niż moje stopy dotykały twardej powierzchni wszystkich planet na jakich byłem. Robicie to wszystko ręcznie, prawda?
– Tak jest taniej – Wilan przytaknął. – Ale nie łatwiej.
Mimo wszystko, był w stanie polubić tego pewnego siebie człowieczka. Obaj wiedzieli, że maszyna zrobiłaby to szybciej i dokładniej. Kilka godzin i cewka byłaby kompletna, a dla niego i tak pozostałoby dość pracy by nie poczuł się zagrożonym zwolnieniem. Tyle że statek robiło się miesiącami, a nikt nie będzie budował maszyny za miliony impulsów, by pracowała kilka godzin rocznie. Ludzka praca kosztowała znacznie mniej.
Tylko dlatego maszyny nie wygrały jeszcze z ludźmi, pomyślał. No, może także dlatego że mimo wszystko też popełniają błędy. Niewiele, lecz zawsze. To się nie zmieni nigdy.
Dawt spoważniał. Znów pochylił się w stronę Wilana, uważnie rozglądając się na boki.
– Powiedz mi, Wilan, ale tak szczerze – spytał cicho. – Czy tu naprawdę jest tak parszywie jak mówią?
– Zapewne gorzej, niż myślisz – odpowiedział równie cicho. Podejrzliwość powróciła.
– Nie chciałbyś… – Dawt się speszył. – Nie chciałbyś stąd uciec? Nie, nie mówię, że ja mógłbym coś zrobić, ale nie wierzę, że nikt nie próbuje. Słyszałem… o różnych rzeczach…
Wilan stał się jeszcze bardziej ostrożny.
– Uciec? – odsunął się i parsknął. – Pokaż mi kogoś, kto chce tu zostać, a ja pokażę ci człowieka z Korpusu, oficera Floty albo Protektora – uważnie obserwował Dawta, lecz ten tylko cofnął się na krzesło i spuścił głowę, zamyślony. – Każdy o tym marzy i nie jest to żadna tajemnica. Lecz marzenia to jedno, a rzeczywistość to drugie.
– A zatem to prawda. Macie tylko Loterię.
Loteria! Dawt nie miał zielonego pojęcia, o czym mówił. To była taka sama fikcja jak cała reszta. Może nie tyle fikcja, ile element większej całości.
Kiedyś badaniem kosmosu zajmowali się Tułacze. Z czasem zastąpiły ich niewielkie, wyspecjalizowane gwiazdoloty – laboratoria z niewielką załogą. Jeden z nich powstawał w jego stoczni. Gdy taki zwiadowca odkrywał na Peryferiach planetę, na której osadnictwo byłoby szczególnie korzystne, na Ziemi ogłaszano Loterię Kolonizacyjną. Rocznie wysyłano jedynie kilka takich statków, a ich ilość, zamiast wzrastać, zmniejszała się niemal z dekady na dekadę. Z jakiegoś powodu, Układ dusił kolonizację w zarodku.
– Dawt, ta cała Loteria nie jest dla nas! – ukrył dłonie pod stołem, by nie widział zaciśniętych pięści. – Rząd nie chce, by kolonie rosły, prawda? Nie chce, by zaludniały się i budowały przemysł, uniezależniając się od Układu. Jednak chce podtrzymać tempo kolonizacji…
– Dlatego wysyła do nas te tanie zestawy kolonizacyjne, byśmy się na nie skusili – Dawt wszedł mu w słowa. – To całe pieprzenie o nowym, lepszym domu… Już prawie nikt się na to nie nabiera! To trucizna, zabija nasz rozwój!
– Dokładnie! Dlatego wysyłają tam ludzi z Układu. Warunki wstępne to wiek między dwudziestym piątym a czterdziestym rokiem, zdrowie i brak dzieci czy współmałżonków. Lecz Rząd nie byłby sobą, gdyby przy okazji nie załatwił innego problemu. Kiedyś była to prawdziwa loteria, lecz od dwustu lat nie jest tajemnicą, że uczestników się wybiera. Głównie pod kątem genów, coś jak „dobre zostają, słabe odlatują”, ale są i inne powody. Mimo to ludzie są gotowi zabić za jedno miejsce! Zapisują się miliardy, choć statek mieści góra dwadzieścia tysięcy. Nikt nie dba o to, że musi się poddać konserwacji. Lot potrwa kilkadziesiąt lat pokładowych, więc nie mają wyboru, ale każdy liczy, że na niego nie trafi! Loteria jest dla młodych i głupich. Łatwiej by mi było wyskoczyć bez skafandra przez śluzę, wstrzymać oddech i podryfować do Saturna!
Nie powiedział, że Loteria i kolonizacja na jej prawach była również także lekarstwem na problemy populacyjne, jakie nękały Układ, a które były konsekwencją bezrobocia i preferowane zatrudnianie mężczyzn. Wielu rodziców decydowało się przez to na chłopców, skutkiem czego w populacji było ich więcej niż kobiet. Dwie trzecie takich przyszłych kolonistów stanowili mężczyźni. Potrzeba było aż kilku pokoleń na przywrócenie naturalnego rozkładu płci. Kolonię, zgodnie z zaleceniami genetyków, zakładało zwykle koło dwudziestu tysięcy kolonistów, a jednak na pokładzie statku było parę tysięcy komór więcej – dla tych, którzy nie przeżywali ożywiania. Statystyka była nieubłagana, a mimo to…
Zaśmiał się cicho, gorzko. Dał się ponieść, ale to nic. Nienawidził tej propagandy, od kiedy odrzucili jego zgłoszenie, ale teraz tego nie żałował. Gdy powiedzieli mu „nie”, zrozumiał od razu – inżynierów nie wypuszczali, ledwie niezbędną garstkę, a i to tych najsłabszych. On był za dobry, lecz co mieli do stracenia ci niewykształceni biedacy, z ledwie cieniem szansy na zatrudnienie? Ryzykowali, woląc zbudować sobie nowy świat, niż zostać w starym, gdzie brakowało dla nich miejsca. On nie musiał. On miał „szczęście”.
– Nie, nic z tego – dodał po chwili. – Masz gwiazdy. Ciesz się nimi. Ja mam rodzinę. To pomaga.
Dawt w milczeniu pokiwał głową.
– Prawda. To musi być coś. Mieć rodzinę.
Trochę za szczere, jak na agenta.
Długo siedzieli w milczeniu. Każdy, na swój sposób, miał problemy z tym, z czym nie miał drugi, lecz nie mogli sobie pomóc. Wilan oczywiście pomyślał i o takiej możliwości. Dawt wyglądał na takiego, który by się zgodził, i miał statek, ale to nie wystarczyło. Identyfikator kolonisty pozwalał mu na przekroczenie doku, jednak był ustawiony wyłącznie na niego. Proces trwałego zapisu danych uniemożliwiał przeprogramowanie.
– No, przyjemnie się z tobą rozmawiało, Wilan – Dawt ocknął się i wyciągnął prawą dłoń. Pusty już woreczek pozostawił automatom do uprzątnięcia. – Nie będę ci dłużej przeszkadzał. Umówiłem się z pozostałymi na dolnej promenadzie. Choć raz w życiu zobaczę Ziemię, nawet jeśli tylko z orbity.
Niestety, nic więcej nie mógł osiągnąć. Kolonistom nie wolno było schodzić na powierzchnię. Prawo nie zezwalało na to nawet wyznawcom starych religii, dla których świętym obowiązkiem było odwiedzanie miejsc kultu. Kłopoty z podwajającymi masę ciała magnograwionami zmusiłyby ich do nałożenia skafandrów wyrównawczych. Zresztą, Ziemia najlepiej wyglądała z orbity.
– Jest tego warta – zapewnił, podając rękę. – Bardziej niż miasta Obcych. To nasz dom. Mam sporo pracy, Dawt, ale może jeszcze się tu spotkamy.
– Nie sądzę. Pojutrze muszę wracać na pokład, by zmienić się z innymi. Może jak przycumujemy na dobre, ale… Nie sądzę, by przyczepili nas po raz drugi do tej samej sekcji.
Dawt wyszedł. Wilan pozwolił automatom uprzątnąć puste pojemniki, lecz nie od razu wyszedł z lokalu. Jak to jest być astronautą? Przez lata podróży tkwić albo w komputerowej symulacji, albo widzieć się ciągle z tymi samymi ludźmi, jedynymi, których znali, z którymi musieli żyć w ciasnej przestrzeni, gdzie każdy wolny metr był wyładowany towarem albo systemami podtrzymywania życia. Wyrwać się własnoręcznie z życia, by dryfować w przestrzeni, oszukując czas, samemu nie wiedząc po co i dlaczego, będąc sam na sam ze wspomnieniami i świadomością, że świeżo zapamiętane wydarzenia mają już dziesiątki lat…
Nic dziwnego, że astronauci byli albo najbardziej towarzyskimi i rozmownymi ludźmi we Wszechświecie albo największymi odludkami i milczkami, czującymi się najlepiej tylko w towarzystwie członków własnej załogi. Typ pośredni nie był w stanie przetrwać.
To jednak parszywy zawód, cokolwiek mówiliby o tym inni, lecz ktoś to musiał robić. Automaty zbyt często zawodziły w przestrzeni, zbyt często uszkadzało je promieniowanie i awarie – i było zbyt wielu chętnych na przechwycenie i ograbienie ich z ładunku. Można im było powierzyć najwyżej pusty kadłub, a nie wyładowane cennymi towarami wielkie transportowce. Od jednej punktualnej dostawy mogły zależeć losy kilku kolonii.
Od czegoś takiego człowiek mógłby zwariować.
• • •
Trzy rozjaśnienia życia w szkole wystarczyły, by bitwa z Dzikim Pazurem stała się ledwie miłym wspomnieniem. Umocniła ich pozycję; głosy rozsiewające plotki o ich słabości zamilkły, w nagłym przypływie troski o własną skórę. Przy tak małych stratach nawet szczurze grupy – wykorzystujące chwilową słabość silniejszych by coś dla siebie ugryźć – nie próbowały wchodzić im w drogę. Ale do historii nikt przez to nie przejdzie. Tylko głupiec polega na minionych sukcesach.
« 1 20 21 22 23 24 30 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Nudna lekcja fantastyki
— Zofia Marduła

Śladami Endera?
— Magdalena Kubasiewicz

Prima Aprilis: Blaszana pułapka
— Wojciech Gołąbowski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.