Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 2 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Alan Akab
‹Więzień układu›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorAlan Akab
TytułWięzień układu
OpisAutor pisze:
O autorze może tyle – absolwent technikum chemicznego, ukończył biologię, lecz na równi ze ścisłym umysłem ceni humanizm. Czymże bowiem byłaby ludzka technika, cywilizacja, czy choćby najbardziej udane społeczeństwo bez wiedzy o człowieku, o tym jaki jest naprawdę, jakim chciałby być widziany, czego pragnie i jakie są jego słabości?
GatunekSF

Więzień układu – część 7

« 1 10 11 12 13 14 »

Alan Akab

Więzień układu – część 7

Znaleźli się na dachu budynku, niższym od sąsiednich o kilkaset metrów, na pustym lądowisku dla pojazdów. Kształty odległych ścian innych budynków wydały się Arto dziwnie nieostre. Dopiero po chwili zrozumiał, że to przez powietrze. Na stacji nie było tak długich i prostych korytarzy, by mógł to dostrzec.
Niemal od razu zachwiał się pod potężnym uderzeniem szumiącego podmuchu. Był dość silny, by prawie zwalić go z nóg, choć w pobliżu nie było żadnego wentylatora. Bał się spojrzeć w górę, lecz ciekawość była silniejsza. Odetchnął, widząc nad sobą ciężką, szarawą, wolno przesuwającą się przesłonę. Burza. Szczyty sąsiednich budynków znikały w jej wnętrzu. Chmura kłębiła się nad nimi niczym opary gazu, dodając mu pewności siebie. Choć wydawała się ulotna, przypominała pancerz stacji.
Poczuł uderzające go niewielkie obiekty, spadające gdzieś z góry, trafiające w głowę i nagie ramiona. Woda, poznał. Tysiące kropel, spadających w dół. Nie było rur, z których mogła się sączyć, tylko ta chmura. Kontrola pogody mogła taki deszcz włączać i wyłączać, więc było pewne podobieństwo, lecz nie potrafił zrozumieć dlaczego zwykła woda może się zachowywać tak różnie. Potrząsnął głową, by zebrana na włosach woda rozprysła się na boki. Nie rozleciała się tysiącem perełek na wszystkie strony, lecz spadła w dół.
– Woda deszczowa nie zawsze jest tak czysta – zawołał Iwen, przekrzykując wzmagający się wiatr. – Podczas burzy nie wolno wychodzić na dach. Jeśli cię nie zwieje, to potem będzie cię wszystko swędzieć, ale nam to nie grozi. Nawet jeśli obedrę cię tu ze skóry, wyjdziesz z terminala nietknięty.
Arto uśmiechnął się niepewnie. Spojrzał w górę. Zaczął sobie uświadamiać jak inna może być Ziemia i jak trudno było rodzicom przyzwyczaić się do życia na stacji. Znowu coś dmuchnęło, tym razem dość mocno, by padł na dach i zaczął sunąć po mokrej powierzchni. Iwen złapał go za rękę i pomógł wstać.
– Widzisz? To coś jak wentylacja, tylko bez turbin – starał się tłumaczyć. – Czasem wiatr jest bardzo silny. Pamiętam jak raz oderwał okno od ściany. Całe okno, wyobrażasz to sobie? To był stary budynek, dorośli nigdy nie mieli czasu go naprawić. Na najwyższych piętrach nie powinno się wychodzić na powietrze ani otwierać okien, bo jest rzadsze i trudniej się oddycha. Można zemdleć.
Zemdleć? Arto nie potrafił sobie wyobrazić jak ludzie mogą oddychać, skoro na zewnątrz budynków nie było wentylacji.
– Ciekawa ta twoja Ziemia, Iwen, ale jakaś dziwna.
– Nie bardziej niż twoja stacja.
• • •
Z dachu budynku skoczyli na plażę. Ocean zdumiał Arto – ogromna masa wody falowała spokojnie u jego stóp, nawet nie próbując zbić się w gigantyczną kulę. Obmywała go, gdy do niej wszedł i powoli, z bijącym sercem, zanurzył się w niej, po raz pierwszy odkąd się urodził. Na stacji taka ilość wody szybko przylgnęłaby do jego ciała, wystarczyłby moment nieuwagi, by się w niej utopił. Tutaj też mógł się utopić – mógłby, gdyby to wszystko było rzeczywiste – ale mógł też bezpiecznie stanąć w wodzie aż po piersi i nie martwić się czy jego nos i usta są właściwie osłonięte. Nie była błękitna, jak na stacji, była mętna, zielonkawo-brunatna, o silnym słonym, gorzkim, palącym usta smaku.
Potem były góry – niczym tysiące asteroid zrzuconych razem w jedno miejsce, pokrytych puszystym, szarawym lodem, nie takim, jaki pojawiał się na ściankach oziębionego przez próżnię powietrza, lecz ze śniegu, zamarzniętego deszczu, jak wyjaśnił Iwen. Było tam równie zimno jak w pokoju, z którego próżnia na wpół wyssała powietrze.
Góry niezbyt mu się spodobały, lecz pustynię znienawidził. Nic tylko żółty pył, ten piasek, jak nazwał to Iwen, podobny do tego z plaży, tylko suchy i sypki, a nie wilgotny i zlepiający się w grudki. Powietrze było niemal tak gorące jak to, które buchnęło mu w twarz, gdy po raz pierwszy otworzył kanał plazmy. Lecz najgorsza była przestrzeń, ogromna, bez granic, słońce nad nimi i powietrze, bez żadnej osłony. Czuł się jakby ktoś go skazał na śmierć przez wyrzucenie w kosmos i właśnie czekał na wypchnięcie przez śluzę.
Słońce było wszędzie, gdzie panowało rozjaśnienie. Dzień, tak nazywali to rodzice i tak mówił Iwen. Mieli rację, to nie było to samo. Zaciemnienie można było zamienić w rozjaśnienie jednym ruchem ręki, czy komendą głosową. Słońca nie dało się wyłączyć, mógł jedynie kryć się przed jego ostrym światłem. Nie mógł na nie patrzeć, jak to kiedyś robił na górnej promenadzie. Nie było szyby z chroniącą oczy filtrującą powłoką, nie było automatycznego dostosowania przeźroczystości. Na stacji poziom światła regulowały automaty, tu sam musiał się chronić, inaczej ślepł, zaś oczy zaczynały łzawić i piec.
Słońce nie było już tylko jedną z wielu gwiazd. Było największą, lecz gdy spoglądał na nie ze stacji, dookoła zawsze było pełno innych. Tu stawało się jedyną gwiazdą, nie licząc widocznych z dołu, raz to świecących jaśniej od Księżyca, a raz zupełnie skrytych w mrokach spodków stacji kosmicznych. Tu, podczas zaciemnienia zwanego nocą, nie widział tylu gwiazd co na górze. Gdzie by nie trafili, wszystko skąpane było w jasnej poświacie i rozmyte przez powietrze. Gwiazdy też były inne. Pulsowały. Między nimi widział srebrne, jasne krążki stacji orbitalnych, zawsze w tym samym miejscu, zawsze otoczone mgłą wyrzuconej plazmy. Na Ziemi wszystko było inne.

Im dłużej przebywali w WIR-świecie, tym częstsze i dłuższe stawały się momenty, gdy Arto zapominał o wrogim niebie i nienaturalności tego miejsca. Czasem, na kilkanaście minut, stawał się inny. Obrzucał się z Iwenem kulami z tej dziwnej substancji, ze śniegu, lub, gdy kluczyli między skałami czy drzewami, wyrywał naprzód i odwracał się, radośnie roześmiany, słysząc za sobą gniewne posapywania towarzysza – by w mgnieniu oka zawrócić do niego i pomóc wspiąć się wyżej. Łapał wtedy zdziwione spojrzenie Iwena. Nie znał swojego kapitana od tej strony. Nikt go takiego nie znał, nawet on sam. Wtedy poważniał. Kapitan, jeszcze dziś rano srogo karzący swoich zbuntowanych podwładnych, zatracał się w WIR-ze niczym beztroski dzieciak na placu zabaw. Czy sprawiły to nagłe odwiedziny tylu nowych miejsc, wolne, nieograniczone przestrzenie, czy może dziwne, nienaturalne wręcz poczucie bezpieczeństwa, nie mógłby odpowiedzieć, nie mógłby nawet zrozumieć tej zmiany, nawet gdyby zaczął się nad nią zastanawiać. To musiał być ten wirtualny syndrom, upajający początkujących astronautów, o którym tyle słyszał. Tego rodzaju energii nie czuł w sobie od czasów Daela.

Z czasem, w miarę jak skakali w kolejne miejsca, zaczął odczuwać lekki ból głowy. Jego mózg i oczy nie były przyzwyczajone do tak szybkich zmian otoczenia, takiej ilości nowych obrazów. Zrozumiał, że mózg można przeciążyć, jak komputer, lecz jeszcze nie chciał wychodzić. Czym był lekki ból w skroniach, w porównaniu z uderzeniem pięścią?
Zaniepokoił się dopiero, gdy Iwen zaczął coraz częściej pocierać swoją głowę. Coś musiało być nie tak. Po raz pierwszy pomyślał, że być może nie bez powodu te terminale są tylko dla dorosłych. Nim jednak zdecydował się przerwać skoki, Iwen nagle zniknął. Moment później jego umysł ogarnął blask dziwnego, ciemnego światła, mrocznego niczym sama czerń kosmosu i równie przeszywającego jak ostry blask ziemskiego, pustynnego słońca. Szpilka bólu wdarła się przez oczy, przeniknęła najgłębsze zakamarki mózgu i dotarła do potylicy.
Światło znów stało się jasne. Na powrót leżał w terminalu, zaś nad jego ciałem pochylali się trzej dorośli o surowych twarzach, ubrani w aż nazbyt znajome mundury policjantów.
• • •
Pytanie co takiego zrobili było zbyt głupie by je zadać. Oszołomienie po nagłym wyjściu z WIR-u sprawiło, że stał się bezwolny i równie skołowany jak Iwen. Bez słowa pozwolił wyjąć się z kokonu. Idąc w stronę najbliższego komisariatu czuł jak paniczny strach zaczyna podchodzić coraz wyżej do jego gardła. Dławił go, zmuszając do myślenia tylko o jednym – o rewizji. Żadna kara nie mogła się równać tej, którą sam sobie wymierzył swoim przerażeniem. Pocieszał się jedynie tym, że skoro dwojaki zaczęły paradować w zbroi po promenadzie, policjanci mogą być z tym oswojeni. A to coś na karku… Uwierzą, że ma to od prawdziwego lekarza?
Szczęśliwie, obyło się bez przeszukania. Trafili prosto do niewielkiej celi, której ścianą od strony korytarza była podwójna, rozsuwana plaszklana szyba. Po przeciwnej stronie znajdowała się prycza. Policjanci bez słowa odebrali im identyfikatory, łagodnie acz stanowczo wepchnęli ich do środka i zasunęli szyby, pozostawiając samym sobie.
Nigdy nie był w areszcie. Jego znajomość z policją kończyła się na jednokrotnym spisaniu i kilku odprowadzeniach do domu. Spojrzał na zegarek – była pora zaciemnienia. Siedzieli w WIR-ze ponad cztery godziny! Ledwie się powstrzymał, by nie uderzyć się w czoło. Rodzice musieli wysłać sygnał lokalizujący. Komputer odkrył gdzie są i automatycznie ostrzegł policję. Nieważne. Oszukiwali, i co z tego? Co jest złego w używaniu terminali? Na Ziemi tego nie zabraniają! Dzięki nim dowiedział się więcej o Ziemi niż mógłby przez wszystkie lekcje w szkole, nawet gdyby na nich uważał. Dorośli też nie grali z nimi uczciwie. Nie będzie się trzymać ich reguł.
« 1 10 11 12 13 14 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Nudna lekcja fantastyki
— Zofia Marduła

Śladami Endera?
— Magdalena Kubasiewicz

Prima Aprilis: Blaszana pułapka
— Wojciech Gołąbowski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.