Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 18 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Alan Akab
‹Więzień układu›

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
AutorAlan Akab
TytułWięzień układu
OpisAutor pisze:
O autorze może tyle – absolwent technikum chemicznego, ukończył biologię, lecz na równi ze ścisłym umysłem ceni humanizm. Czymże bowiem byłaby ludzka technika, cywilizacja, czy choćby najbardziej udane społeczeństwo bez wiedzy o człowieku, o tym jaki jest naprawdę, jakim chciałby być widziany, czego pragnie i jakie są jego słabości?
GatunekSF

Więzień układu – część 7

« 1 5 6 7 8 9 14 »

Alan Akab

Więzień układu – część 7

Stacja się zmieniała, lecz funkcja promenady pozostała taka sama. To miejsce nigdy nie spało. Nawet najwygodniejsze sektory mieszkalne były po brzegi ponabijane mieszkaniami, przyklejonymi jedno obok drugiego i jedno nad drugim, poziom za poziomem. Niewiele było tam ozdób. Tu wszystko było inne – kolorowe, często ozdobione niezwykłymi kształtami. Tu zawsze coś się działo, zawsze był ruch, gwar i śmiech. Tutaj można było odpocząć. Centrum rozrywki, mówili jedni, reprezentacja stacji, mówili inni, jej chluba, duma i główny rynek, pełen przeróżnych ośrodków i sklepów dla tych, którzy lubili je odwiedzać, zamiast zdalnie zamawiać dostawę do domu. Tu można było kupić wszystko, na sztuki, na skrzynie, na kontenery czy wręcz na ładownię statku. Choć w teorii transakcje można było zawierać przez sieć, w praktyce koloniści nie ufali jej na wytarty identyfikator. Wolni kupcy zamawiali tu swoje towary osobiście, by dowieźć je do gotowych zapłacić im uczciwą cenę kolonii. Handlowano towarem legalnym i nielegalnym, pod okiem niezadowolonej Ziemi, niechętnie obserwującej każdy przerzut towarów, nad którym nie była zdolna rozciągnąć swojej kontroli.
Lecz najważniejsze na promenadzie były rośliny. Nie jakieś sztuczne podróbki, żelmaszyny, staroświeckie bioboty czy automatykony, zabawiające ludzi sztuczkami czy zwyczajnie zaczepiające ich, udając coś innego niż w istocie były. W wielu miejscach na stacji próbowano tworzyć wrażenie żywego lasu czy prostego ogrodu, lecz rozpaczliwość takiej powstałej złudy życia była wręcz groteskowa. Tu sprawy miały się inaczej. Życie kwitło tu z nonszalancką niedbałością, bardziej naturalną niż jakakolwiek próba jego podrobienia.
Było tu mnóstwo żywych, kwitnących roślin, nawet drzew, i wszystkie nie osłonięte szybami. Każdy mógł ich dotknąć. Przez środek promenady ciągnął się pas zieleni, przerywany ścieżkami i szerszymi przejściami, starannie pielęgnowany przez automanty. Niektóre z nich, jak słyszał, były owadami – nie wiedział czy prawdziwymi, czy jedynie udającymi je automatami. Tu, na górze, chyba jedynie muchy, mrówki, pchły i karaluchy były żywymi owadami. Podłogę wokół roślin pokrywała warstwa mająca udawać naturalną ziemię, lecz Arto wiedział, że pod spodem korzenie roślin zanurzone są w szczelnych zbiornikach hydroponicznych.

Niektóre korytarze na stacji były regularnie zatłoczone, lecz dopiero tu można było poznać co to znaczy prawdziwy tłum. Cała ta masa ludzi, przebywająca jednocześnie na całej długości promenady była wręcz niewyobrażalna. Jedni spacerowali wolno w pobliżu drzew, gdzie tłum był najrzadszy, inni szli szybkim krokiem wzdłuż ściany przeciwległej do szyby, gdzie znajdowały się sklepy i centra handlowe. Najspokojniej było pod samą szybą. Tam ludzie zwykle stali, spoglądając przed siebie. A dokładniej – w dół.
Nie pamiętał kiedy był tu po raz ostatni. O wiele łatwiej przypominał sobie niosącego go na plecach ojca, jeszcze przed szkołą, i matkę, z przytkniętym do szyby palcem pokazującą mu Ziemię, mówiącą, że stamtąd pochodzą. Ojciec jeszcze tak ciężko nie pracował, przychodzili tu razem na zakupy, lub by odpocząć. Wspomnienie radości, spokoju i bezpieczeństwa… Niemal zdziwił się, że od tak dawna tu nie był, choć chodził do tylu zakazanych miejsc. Zapomniał o drzewach i prawdziwych roślinach.
Czy promenada nie wyglądała dziś inaczej? Korytarz, choć wciąż olbrzymi, stracił coś ze swojego ogromu, jakby się skurczył. Tak samo drzewa – wciąż wysokie, lecz już nie tak grube. Nie, to nie promenada się zmieniła, lecz on. Już nie myślał jak dwojak, nie zastanawiał się, który z przechodniów wygląda na najbardziej zasobnego, takiego co ma w kieszeni jakiś cenny drobiazg. Tych wspomnień się wstydził. Na każdej przerwie trojaki i czworaki pokazywały im ich miejsce w szkole, zaś po lekcjach musieli zarabiać na podatek. Najmłodsi i najsłabsi, byli niemiłosiernie łupieni przez każdego. Szybko zostawali bez gołego impulsu, nie mając kogo łupić. Musieli kraść, lecz nie byli tu jedynymi złodziejami. Część zysków oddawali gangom dorosłych, kontrolujących promenadę. Próby żebrania kończyły się spisaniem, naganą od policji i powrotem do domu. Kradzież, najmniej uczciwe wyjście, była najbezpieczniejszą metodą zadowalania starszaków.
Najbezpieczniej było kraść w grupie, gdy ktoś czuwał nad bezpieczeństwem, pomagał ukryć łup i wyprowadzić policję w korytarz. Jego pierwsze przyjaźnie… Nie musieli się lubić, by działać dla wspólnego celu. Pierwszy wpadł na pomysł, by założyć zespół do obrony przed dwojakami i trojakami, który ułatwi ich działania na promenadzie. Potrafił myśleć i obserwować, lecz był słaby. Mało brakowało, by stał się wyrzutkiem. Z trudem przekonał Alszę, Resketa i Derta do połączenia sił. Nie była to łatwa współpraca. Gdy dochodziło do podziału, silniejsi brali większość łupu, zostawiając im resztki. Dert od początku był silny i zabierał najwięcej. Dopiero z czasem zaczęli sobie ufać i dzielić się sprawiedliwie.
Czaili się przy sklepowych drzwiach, gdzie o zdobycz było najłatwiej. Miejscowi wiedzieli o tej pladze, lecz dla przyjezdnych byli całkowitym zaskoczeniem. Kombinezon kolonisty działał na nich jak magnes, oznajmiał, że zbliża się nieświadomy niczego klient. Czasem udawało się okraść jakiegoś miejscowego, lecz to koloniści byli najbardziej nieuważni. Bezwzględni dla dorosłych złodziei, głównych konkurentów młodych uczniów, wobec dzieci byli niezwykle wyrozumiali. Łatwo wybaczali w razie wpadki, lecz mali złodzieje, miast wdzięczności, darzyli ich nienawiścią za nadmierną czujność. Już wtedy wielu zaczynało nienawidzić kolonistów. Nauczony doświadczeniem Arto wiedział co mówić i jak mówić, a że na stacji wiele rodzin ledwo wiązało koniec z końcem, nawet policja bywała wyrozumiała. Może z wyjątkiem tygodni gdy proceder tak się rozrastał, że musiała zrobić z tym porządek. Te okresy były najbardziej ryzykowne – i bolesne.
Nie mieli wyboru, choć nie mogli kraść bez końca. Ten, kto się dał spisać więcej niż dwa razy trafiał pod nadzór policji. Ze swoją techniką, perceptorami i pluskwami, dorośli nie dawali im żadnych szans, lecz brak łupów oznaczał kłopoty w szkole.
To była jego ostatnia kradzież. Jemu się udało, Dertowi nie. Dert był już spisywany, on ani razu. Zanim dorośli się zorientowali, szybko przekazali sobie drobiazg wyciągnięty przez Derta z kieszeni zbyt uważnego kolonisty. Dert uciekł w jedną stronę, Arto w drugą, a że starał się odciągnąć uwagę od Derta, więc poszło mu gorzej.
Ból wspomnień… Dlatego tu nie wracał. Promenada kojarzyła mu się nie tylko z kradzieżami, lecz także z Daelem. Gdy wszedł do jego życia, wszystko się zmieniło. Tak samo było z Nowym, teraz już Iwenem. Ufali sobie przez tyle lat, a on tego zaufania nadużył, dla niego, który był dla nich nikim, Nowym bez imienia. Dla niego przekroczył linię, do której grupa bez wahania uznawała jego dowództwo. Mieli wspólne terytorium, na którym działali – dla dobra grupy. On je naruszył. Przyjął zabłąkanego kociaka, za którym przyszedł wielki, dziki kocur i przegonił ich wszystkich.

Stanęli przed szybą. Arto oparł się o nią dłońmi i spojrzał przed siebie. W dole, przed jego oczami znajdowała się Ziemia – nieruchoma, pełna miliardów ludzi kula zajmowała ledwie część widoku. Sierp mroku nocy, nasuwający się na glob od wschodu, przypomniał mu, że jest późne popołudnie. Dael dużo mówił o Ziemi, jaka była dawniej i jaka była wtedy, trzy lata temu. Skąd tyle wiedział, skoro też urodził się na stacji?
Ledwie parę razy był na powierzchni Księżyca, lecz to nie mogło być to samo. Ziemia była większa i było na niej powietrze. Na zewnątrz kompleksu turystycznego zawsze był w skafandrze, a mimo to czuł się dziwnie, stojąc na powierzchni kuli tak ogromnej, że wydawała się zupełnie płaska. Na stacji podłoga była lekko zakrzywiona, niewiele, ale odczuwalnie, zwłaszcza na korytarzach prowadzących wzdłuż obwodu. Ziemia niby też była wypukła, ale była zbyt duża i nie widziało się tego. Wizja wyjścia na powierzchnię planety bez skafandra była przerażająca, lecz w jakiś sposób pociągała. Był to świat inny od tego, który znał. Bardziej naturalny, mówili dorośli, lecz dla niego naturalna była stacja. Tam, na dole, pewnie nawet ludzie byli inni, nie tylko życie. Spojrzał na warstwę chmur, kłębiącą się niemal naprzeciwko niego. Burza nad Afryką. Nie pamiętał czy stacja rzucała cień na Ziemię, czy nie. Pewnie nie. Była ogromna, ale wisiała zbyt wysoko. Wisiała czy latała? Z jego perspektywy to pierwsze wydawało się właściwsze.
Jego spojrzenie powędrowało w stronę krawędzi. Zadarł głowę, myśląc o dokach. Nie mógł ich dojrzeć, przesłaniała je wydęta wypukłość pancerza starej części stacji, lecz Gaspra powinna wystawać daleko w dół. Jeśli ją odnajdzie, będzie wiedział gdzie jest stocznia. Przesunął wzrokiem wzdłuż linii wypukłości. Wydało mu się, że dostrzega ciemniejszą plamę mroku na tle gwiazd, lecz z takiego kąta nie potrafił określić czy to Gaspra przesłania gwiazdy, czy to tylko plama czarniejszej czerni w morzu upstrzonego światełkami mroku. Spojrzał pod nogi, szukając rękawa, grubej na kilka kilometrów rury łączącej ich z terminalem na powierzchni planety. Światła pozycyjne wokół nasady ułatwiały służbie naziemnej kontrolę położenia stacji. Powędrował wzrokiem wzdłuż kolumny rękawa, lecz szybko stracił z nim kontakt. Jego dolna część była zbyt zakrzywiona przez ruch obrotowy Ziemi, by mógł ją dojrzeć.
« 1 5 6 7 8 9 14 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 7
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

17 XI 2012

Lady Sith nie potrzebowała widzieć Twi’lekanki, żeby całą sobą czuć efekt działania Mocy. Dziewczyna żyła jeszcze, właściwie Beyre bawiła się nią dopiero, nie czyniąc przy tym poważniejszej krzywdy. Na to przyjdzie czas.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 6
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

3 X 2012

Sala tronowa w pałacu imperatorskim i ona sama leżąca na podłodze, z trudem łapiąca haustami powietrze. Niebieskie błyskawice zgasły sekundę wcześniej, a Lord Sidious podszedł nieśpiesznie i najwyraźniej nie mogąc darować sobie ostatniego akcentu, kopnął Beyre w żołądek.

więcej »

Gwiezdne wojny: Wróg publiczny, cz. 5
Anna ‘Cranberry’ Nieznaj

18 VIII 2012

Człowiek szedł powoli, prowadząc przed sobą Windu, czy Beyre, czy jak jej tam. Domniemana lady Sith miała ramiona wykręcone do tyłu, a nadgarstki zapewne skute kajdankami. Fett zasłaniał się nią w taki sposób, że Bossk nie widział jego dłoni.

więcej »

Polecamy

...ze szkicownika, cz. 9

...ze szkicownika:

...ze szkicownika, cz. 9
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 8
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 7
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 6
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 5
— Jacek Rosiak

Za kulisami autoportretu, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 4
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 3
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 2
— Jacek Rosiak

...ze szkicownika, cz. 1
— Jacek Rosiak

Zobacz też

Tegoż twórcy

Nudna lekcja fantastyki
— Zofia Marduła

Śladami Endera?
— Magdalena Kubasiewicz

Prima Aprilis: Blaszana pułapka
— Wojciech Gołąbowski

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.