„Assassin′s Creed: Brotherhood” to z pozoru tylko bezpośrednia kontynuacja poprzedniej części, przeboju zeszłego roku na rynku gier wideo. Czyżby twórcy poszli na łatwiznę? Niekoniecznie, bo dobry scenariusz, nowe elementy, a przede wszystkim dopracowana scenografia XV-wiecznej metropolii zapewniają znakomitą rozrywkę i nową jakość.
Konrad Wągrowski
Zobaczyć Rzym i umrzeć
[„Assassins Creed: Brotherhood” - recenzja]
„Assassin′s Creed: Brotherhood” to z pozoru tylko bezpośrednia kontynuacja poprzedniej części, przeboju zeszłego roku na rynku gier wideo. Czyżby twórcy poszli na łatwiznę? Niekoniecznie, bo dobry scenariusz, nowe elementy, a przede wszystkim dopracowana scenografia XV-wiecznej metropolii zapewniają znakomitą rozrywkę i nową jakość.
‹Assassins Creed: Brotherhood›
Pierwsze zetknięcie z „Assassin’s Creed: Brotherhood” dla osób, które znają „Assassin’s Creed II” nie będzie wielkim zaskoczeniem. Nie tylko koncepcja gry, nie tylko czasy, w jakich toczy się akcja, ale nawet główny bohater pozostały takie same. Po raz kolejny wcielamy się w postać szlachetnego mordercy imieniem Ezio, po raz kolejny będziemy musieli zaprowadzać sprawiedliwość za pomocą ukrytych ostrz i trucizny w słonecznej renesansowej Italii. Można wręcz mówić, że „Brotherhood” nie jest nową grą, lecz bezpośrednią kontynuacją „dwójki”. Po przygodach głownie we Florencji czekają jednak naszego bohatera przenosiny do Rzymu. I jest to zmiana jakościowa.
Rzym w „Assassin’s Creed: Brotherhood” jest fascynujący. To pełne życia, ogromne miasto, rozłożone na niemałym obszarze i bardzo zróżnicowane. Eleganckie wille sąsiadują tu z kupieckimi dzielnicami i dystryktami, do których nie należałoby się zapuszczać, gdyby nie było się doświadczonym zabójcą. Rzym da się podziwiać oczywiście z dachów budynków i wysokich wież, na które Ezio wspina się z łatwością, ale także można przemierzać go pieszo czy konno, poświęcając chwilę na kontemplację znanych miejsc i zabytków (przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia, bo w XV wieku raczej były to po prostu budowle codziennego użytku). Twórcy gry chwalą się wszem wobec, że Rzym odtworzono z niebywałą pieczołowitością – obfotografowano ważniejsze budowle, a następnie konsultowano u historyków ich renesansowy wygląd. W efekcie mijamy wciąż znane miejsca, a niewątpliwym szczytem atrakcji powinien być spacer po Koloseum – dodajmy, że już w dzisiejszym stanie, to znaczy częściowo zniszczonym
1). A wszystko to mieniące się różnymi barwami o różnych porach dnia. Piękne.
Dla chętnych gra oferuje niemało usług edukacyjnych – w każdym momencie odkrywania nowego ważnego miejsca, pojawia się o nim krótka informacją, którą można sobie rozwinąć. Dodatkowo można powrócić do dawniejszych informacji i poczytać o zabytkach i napotkanych, znanych ludziach w bazie danych. Bohaterów, których nazwiska coś mówią, też jeste niemało – Machiavelli, Leonardo da Vinci, Lukrecja Borgia i więcej członków niesławnej rodziny Borgiów, a także dobrze nam znanej z historii rodziny Sforzów.
Głównym czarnym charakterem w grze jest sam papież Aleksander VI, czyli Rodrigo Borgia. Wbrew pozorom nie ma w tym żadnych podtekstów, czy antykościelnej propagandy – papież Borgia nie ma nigdzie dobrej prasy, mimo sukcesów dyplomatycznych uważany jest za patrona skandali i skrajnych ekscesów. W grze głównym celem jest wyrwanie Rzymu spod władzy Borgii, symbolizowanej przez szereg wież rozmieszczonych po całej metropolii. Aby „odbić” dzielnicę, należy zabić odpowiedniego kapitana gwardii, po czym podpalić określoną wieżę. Sama frajda.
Oprócz tego wątku (w którym generalnie można samemu decydować o kolejności ataków na dzielnice Borgii) mamy tu główną linię fabularną, w której to spotykane postacie wyznaczają nam kolejne zadania. Jak przystało na solidną pozycję przygodowo-zręcznościowo-platformową – misje są zróżnicowane. Czasem (często) trzeba kogoś zabić, czasem kogoś złapać, czasem kogoś uwolnić z silnie strzeżonego więzienia. Misje „naziemne” są przeplatane dowolnie prowadzonymi misjami „podziemnymi”, w których celem jest poszukiwanie romulańskich
2) artefaktów. Pod ziemią mamy raczej do czynienia z typowymi platformówkami, w których chodzi o to, aby jak najszybciej pokonać skomplikowany labirynt przeszkód, z rzadka tylko wbijając sztylet w gardło jakiegoś podziemnego bandyty.
Misje mają szereg urozmaiceń – ciekawych, bądź czasem irytujących. Ratowanie pięknej kobiety sprawa satysfakcję, ale już misja, w której trzeba ładny kawałek przenosić Lukrecję Borgię, która nieustannie wyrywa się i policzkuje naszego bohatera, do miłych nie należała. Podczas jednej przepychanki pomyłkowo zamiast rąk użyłem sztyletu, co natychmiast przerwało grę, bo „zakładników zabijać nie wolno”. Otwarty świat otwartym światem, ale dużo jeszcze wody w Tybrze przepłynie, zanim będziemy mieli prawdziwą swobodę.
Nie chcę jednak narzekać – w grze dzieje się naprawdę dużo i nie pozwala ona na znudzenie. Sprytnym pomysłem jest dodawanie dodatkowych warunków do misji („zabij go za pomocą ukrytego ostrza”, „nie daj się rozpoznać”, „niech twój kompan wykona wyrok”). Wykonanie niezgodne z wytycznymi nie przerywa gry, ale daje mniej punktów, zachęcając do ponownej rozgrywki po jakimś czasie i śrubowaniu rekordu. Najpierw więc działamy „na rycerzy Jedi”, wpadając między wrogów z mieczem w ręku i siekając na prawo i lewo, a potem myślimy, jak tu być sprytniejszym.
Zabijanie w ogóle przychodzi bardzo łatwo. Już chyba po godzinie gry miałem większy „death count” niż Arnold Schwarzenegger w „Commando”. Gwardziści papieża nie należą do wybitnych wojowników, choć z tymi mocniej opancerzonymi nieraz trzeba się pomęczyć. Dostępne wszędzie (prawie przy co drugich zwłokach, na których niedobór, jak wspomniałem, nie narzekamy) lekarstwa pozwalają na błyskawiczną regenerację (tyle, jeśli chodzi o realizm walki). Przyznajmy jednak szczerze, że są inne ograniczenia – na przykład fakt, że główny cel ucieka, a ty męczysz się jeszcze z ostatnią piętnastką przeciwników. Bardzo często ważne jest więc nie to „czy ich zabijesz”, ale „jak szybko to zrobisz”. A to już takie łatwe nie bywa. Przyznam się więc, że dramatyczny pojedynek, podczas którego dawałem Caterinie czas na konną ucieczkę, robił naprawdę wrażenie (potęgowane przez odpowiednio dobraną ilustrację muzyczną).
Ale skąd „Braterstwo” w tytule? Cóż, nasz Ezio nie jest sam – gra daje możliwości rekrutowania partnerów w morderczym fachu, szkoleniu ich i wysyłaniu na płatne misje, w których zdobywają doświadczenie i pieniądze na zbożny cel obalenia papieża. Taka pomoc przydaje się może nie dlatego, że naprawdę jej potrzebujemy, ale dlatego, że czasem bywamy po prostu zmęczeni zabijaniem.
Dodatkowym elementem, świadczącym o tym, że twórcy chcieli jednak stworzyć coś więcej od prostej kontynuacji, jest wątek ekonomiczny. W dzielnicach odzyskanych od Borgii możemy otwierać banki, kuźnie, ba! nawet burdele, a przychód wzmacnia budżet ruchu. Skłamałbym jednak, że akurat ta część gry sprawiła mi jakąś większą satysfakcję. Widzę miejsca na nowy bank – otwieram go (a nawet – po konsultacji z architektem – odbudowuję) i mam chwilkę przyjemności, patrząc jak zmienia się ten fragmencik miasta.
Tak samo część współczesną ze znanym z części poprzednich Desmondem, łączącym się za pomocą futurystycznej technologii ze wspomnieniami swych przodków (czyli tutaj Ezio), uważam za nużącą i odrywającą od właściwej rozgrywki. Rozumiem jednak jej cel – w jakiś sposób sprytnie uzasadnia on ograniczenia samej gry (na przykład to, że w danej chwili nie jest możliwy dostęp do całej metropolii). No i daje szansę na pewne misje w nieco innej scenerii, z nieco innymi priorytetami.
Czystej frajdy, wrażeń estetycznych (choćby np. początkowe oblężenie rodzinnego miasteczka Ezio) jest tu jednak naprawdę dużo, w grę gra się według schematu „jest już druga w nocy, ja rano wstaję, ale jeszcze jedną misję przecież zdążę rozegrać”. Nie ma też przeszkód, by od tej gry zaczynać zabawę z serią „Assassin’s Creed”. Mimo tego, że to, jak wspomniałem, kontynuacja, tło gry bardzo łatwo jest pojąć, a wiedza z części poprzednich nie jest wymagana.
Wypada wspomnieć też, że po raz pierwszy gra udostępnia opcję multiplayera (znakomicie przyjętą przez graczy), ale o niej napiszę szerzej w ramach osobnego suplementu do niniejszej recenzji. Tak czy inaczej dla gry jednoosobowej „Assassin’s Creed: Brotherhood” nadaje się także doskonale.
1) Jak wiedzą wszyscy miłośnicy popkultury, Koloseum zostało uszkodzone już w czasach antycznych, a dokonali tego Asteriks z Obeliksem.
2) Nie ma to nic wspólnego ze „Star Trekiem”, chodzi o Romulusa, legendarnego założyciela Rzymu.