Drugi numer „Star Wars Komiks Extra – the Clone Wars” (wbrew tytułowi jest to wersja polskojęzyczna) zawiera dwie historyjki, dużo walk na miecze i przy użyciu ciężkiego sprzętu oraz – niestety – kolejną po Aurrze Sing łysą psychopatkę.
Jedi na schwał, ale gdzie równouprawnienie?
[„Star Wars Komiks Extra #1/11: The Clone Wars: W służbie Republiki” - recenzja]
Drugi numer „Star Wars Komiks Extra – the Clone Wars” (wbrew tytułowi jest to wersja polskojęzyczna) zawiera dwie historyjki, dużo walk na miecze i przy użyciu ciężkiego sprzętu oraz – niestety – kolejną po Aurrze Sing łysą psychopatkę.
‹Star Wars Komiks Extra #1/11: The Clone Wars: W służbie Republiki›
Tomik komiksu ma grubość niewielkiej książki: na stu czterdziestu ośmiu stronach mieszczą się nie tylko dwie opowieści, ale i dwustronny plakat, obszerne zestawienie chronologii gwiezdnowojennych komiksów oraz artykuł o Star Wars Artistic Team (jak łatwo odgadnąć, stowarzyszeniu rdzennie polskim).
Opowieść pierwsza, „W służbie Republiki”, wykorzystuje często pojawiający się w GW-komiksach schemat: na ważny strategicznie obiekt trzeba przypuścić atak naziemny, gdyż burza uniemożliwia użycie sprzętu latającego. Elitarnym oddziałem klonów-komandosów dowodzą członkowie Rady Jedi: Kit Fisto (to ten przypominający rastafarianina odżywiającego się przez fotosyntezę) i Plo Koon
1) (to ten z maską oddechową). Obaj są bardzo sympatyczni, a w dodatku obdarzeni poczuciem humoru, co na tle dość sztywniacko zwykle przedstawianej Rady wypada bardzo pozytywnie. Na dodatek Kit Fisto ma coś indywidualnego w rysach twarzy, co nie zawsze udaje się starwarsowym grafikom, przyzwyczajonym do odróżniania postaci raczej po cechach charakterystycznych typu dziwaczna fryzura czy jeszcze bardziej dziwaczna przynależność gatunkowa. Rysunki Scotta Hepburna są zresztą generalnie udane
2), widać dbałość o pozornie niepotrzebne szczegóły, jak na przykład to, że ochronne gogle mistrza Fisto zależnie od warunków pogodowych mają większe lub mniejsze szczeliny.
Sympatyczni są też komandosi: pełni samobójczego wręcz poświęcenia dla misji, ale skłonni przejawiać współczucie, jeśli ktoś ich delikatnie naprowadzi. Pomimo bycia klonami są przedstawieni (nie tylko w tym komiksie zresztą) nie jako szara – czy raczej, zważywszy na kolor pancerzy, biała – masa, lecz jako osoby, z imionami/przydomkami i całkiem cywilnymi zachowaniami, jak na przykład obstawianie zakładów, ile lat liczy sobie mistrz Koon.
Zdecydowanie niesympatyczny jest natomiast kapitan Ozzel (znajome nazwisko, prawda?) – nie tylko głupkowaty, samolubny i kłamliwy, ale na dodatek tak farsowo wręcz tchórzliwy, że aż czytelnik zadaje sobie pytanie, co on właściwie robi w wojsku??? Jego zwisające wąsy i gogle nasunięte na czapkę-pilotkę silnie kojarzą mi się ze stereotypowym wizerunkiem brytyjskiego oficera z czasów kolonialnych, lecz trudno odgadnąć, czy taka karykatura była zamierzeniem grafika. Jak przystało na okres wojen klonów, musi też pojawić się jakiś Sith: w tym wypadku jest to Asajj Ventress – chuderlawa łysolka, częściowo spowita w bandaże niczym mumia. Na twarzy i czaszce ma fioletowoniebieskie tatuaże, które zapewne miały wyglądać mrrrocznie, a dla mnie wyglądają jakby trzymała w zębach niebieską tasiemkę, której końce zawijają jej się nad uszami.
Płynność czytania dialogów w dymkach odrobinę psują wytłuszczone słowa, których jest nieco za dużo jak na naturalne wypowiedzi („Przynajmniej KTOŚ tutaj wie, jak się WALCZY!”), jednak zasadniczo jest w porządku – tłumaczenie nie zgrzyta, a niektóre kwestie są zabawne („Panie, nasze siły obronne zostały zredukowane do 52… eee… 37… yyy… 14 procent”) lub dające do myślenia („Gdy spełnisz akt współczucia, wszystkie twoje działania nabiorą nowego sensu”). Ogółem biorąc, jest to jeden z lepszych starwarsowych komiksów, jakie czytałam.
Zajmujący drugą połowę albumu „Bohater Konfederacji” nie trzyma, niestety, tego poziomu. Przede wszystkim zgrzyta styl rysowania: Brian Kolchak jakby nie mógł się zdecydować, czy postaci mają być narysowane cartoonnetworkowo-kanciasto (Kenobi, Dooku i całkiem niepodobny do siebie Palpatine) czy w miarę realistycznie (Tofen i lady Eleodore, która zresztą wyszła bardzo brzydko i znowu nie wiem, czy było to przez rysownika zamierzone, czy po prostu nie umie on narysować niemłodej a wciąż atrakcyjnej kobiety). Wypełniona głównie walkami w kosmosie intryga jest dość przewidywalna, ale nieźle poprowadzona; młody Anakin wreszcie nie zachowuje się jak kompletny dupek, i gdyby nie nieudane – w większości – rysunki oraz strasząca swoim mhrocznym imydżem Asajj Ventress, opowieść byłaby równie udana, co „W służbie Republiki”.
Asajj Ventress paraduje, rzecz jasna, w obcisłym kombinezonie (w tych miejscach, gdzie nie ma na sobie równie obcisłych bandaży), mającym strategicznie na piersiach wyciętą prostokątną dziurę – na tyle dużą, żeby była sugestywna, i na tyle niewiele odsłaniającą, by nie przyczepiła się surowa amerykańska cenzura. A czemu żaden umięśniony mężczyzna nie pojawia się w apetycznie rozchełstanej koszuli? Gdzie równouprawnienie, ja się pytam?!
1) Jak ja kocham te dobranockowe imiona wymyślane przez ekipę Lucasfilmu. W książce „Jak powstawał film Mroczne Widmo” jeden z nich przyznał się, że inspiracją do Plo Koona był jego paruletni synek, zwany przez rodziców Plonkoonem. Dobrze, że nowej sagi nie tłumaczył Łoziński, bo ani chybi mielibyśmy w Radzie Jedi jakiegoś Pysia Aczka albo Boba Assa…
2) No, z wyjątkiem jednego, na którym w efekcie kadrowania z góry pani Ventress ma proporcje ciała odpowiednie raczej dla gibbona.
No w ogóle imiona i wszelkie nazwy własne w SW Universe to osobny temat, niekiedy można odnieść wrażenie, że przyświeca tej ekipie idea oryginalności za wszelką cenę, stąd i wymyślają wyjątkowo dziwnie brzmiące imiona, nazwy planet, roślin, zwierząt etc. Czasem nawet nie usiłuję odgadnąć, jak oni te nazwy własne wymawiają in English...