„Seksmisja” po amerykańsku i (prawie) na poważnie [Goran Sudzuka, Brian K. Vaughan „Y: Ostatni z mężczyzn #3: Jeden mały krok” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Na świecie zginęło w jednym momencie ponad 95% mechaników, elektryków, inżynierów, pilotów, marynarzy, przedsiębiorców. Tylko niektóre co bardziej „nowoczesne” kraje mają jako tako funkcjonujące wojsko. I żadną pociechą nie jest, że przy okazji ludzkość pozbyła się 90% przestępców, bo nawet dla „Ostatniego z mężczyzn” świat zaludniony wyłącznie przez kobiety nie jest wbrew pozorom rajem…
„Seksmisja” po amerykańsku i (prawie) na poważnie [Goran Sudzuka, Brian K. Vaughan „Y: Ostatni z mężczyzn #3: Jeden mały krok” - recenzja]Na świecie zginęło w jednym momencie ponad 95% mechaników, elektryków, inżynierów, pilotów, marynarzy, przedsiębiorców. Tylko niektóre co bardziej „nowoczesne” kraje mają jako tako funkcjonujące wojsko. I żadną pociechą nie jest, że przy okazji ludzkość pozbyła się 90% przestępców, bo nawet dla „Ostatniego z mężczyzn” świat zaludniony wyłącznie przez kobiety nie jest wbrew pozorom rajem…
Goran Sudzuka, Brian K. Vaughan ‹Y: Ostatni z mężczyzn #3: Jeden mały krok›W 2002 roku tajemnicza zaraza zabija wszystkich samców, wszystkie ssaki z chromosomem Y. Nie wiedzieć czemu, przy życiu pozostaje tylko Yorik, niczym niewyróżniający się młody mężczyzna, oraz jego małpka płci męskiej o imieniu Ampersand. Nietrudno się domyślić, że Yorik staje się łakomym kąskiem dla wszystkich kobiet, które próbują ułożyć sobie życie po hekatombie i zachować resztki porządku społecznego: dla swojej matki – amerykańskiej senator, rządowej agentki o pseudonimie 355, izraelskiej pani pułkownik Alter czy specjalistki od klonowania dr Mann. Nie mówiąc o setkach przypadkowych kobiet, które z czasem zaczynają odczuwać coraz wyraźniej brak mężczyzn w swoim życiu uczuciowym i seksualnym. Jednak znajdą się też takie, którym podoba się nowy porządek – uważają, że opresyjne, tłamszące kobiety męskie społeczeństwo słusznie odeszło, a Yorik jako ostatnie bolesne wspomnienie dawnych grzechów powinien dołączyć do innych mężczyzn w zaświatach. Do takiej bandy „amazonek” dołącza siostra Yorika – Hero, która nawet dowiadując się, kim jest ścigany „ostatni z mężczyzn”, nie przerywa swojej krucjaty. Te wszystkie postacie zdają się mieć swoje skrywane cele i rozgrywać partię szachów, w której mężczyzna jest tylko pionkiem, przesuwanym a to przez żałosne namiastki rządu amerykańskiego (republikanki i demokratki skaczą sobie do gardeł) motywowane przez chęć poznania przyczyn zarazy (w czym może pomóc dr Mann), a to przez polujące na niego amazonki. To rozpoczyna odyseję Yorika po zdewastowanych Stanach Zjednoczonych: od Nowego Jorku przez Waszyngton i Boston aż na zachodnie wybrzeże. A daleko, na drugiej półkuli, gdzieś w australijskiej głuszy czeka jeszcze Beth – narzeczona Yorika… Brian K. Vaughan, jeden z pomysłodawców i scenarzysta serii przez wszystkie 60 zeszytów (zebranych później w 10 woluminach), wprowadza od samego początku mnóstwo postaci, czasem wyglądających na epizodycznych statystów. Ale to tylko pozór: praktycznie każda kobieta pojawiająca się w genialnie opowiedzianym pierwszym zeszycie jest istotna i prędzej czy później pojawi się w historii Yorika. Vaughan od początku ma bowiem zarys całej historii i bardzo zgrabnie podrzuca kolejne puzzle czytelnikowi, nie przestając go zaskakiwać, a jednocześnie udanie nawiązując do zdarzeń już opowiedzianych, czasem kilkadziesiąt albumów wcześniej. To zresztą staje się znakiem firmowym serii: podobnie jak w pierwszym zeszycie, tak i później bardzo często scenarzysta narusza chronologię, przedstawiając na zmianę zdarzenia aktualne, jak i te, które nastąpiły kilka godzin wcześniej, w momencie wybuchu epidemii czy nawet kilkanaście lat przed nią. Bohaterów jest sporo, ale jednak na tyle niewielu, by opowiadanie historii o nich miało sens z punktu widzenia emocjonalnego zaangażowania czytelnika. Oczywiście efektem jest lekkie dryfowanie w stronę opery mydlanej (z czego w pewnym momencie żartują sami bohaterowie), w chwili gdy czytelnik zaczyna zdawać sobie sprawę, że dziwnym trafem w wydarzenia, które decydują o losach świata, zaangażowanych jest tylko kilka osób. Jest to raczej drobne ustępstwo na rzecz konwencji i zachowania dramatyzmu niż wada jako taka – przede wszystkim dlatego, że Vaughan bardzo ładnie splata wszystkie tropy i całość sprawia wrażenie inteligentnej i spójnej układanki (więcej nawet: jedno z możliwych wyjaśnień przyczyn epidemii bezproblemowo dopuszcza też swego rodzaju przeznaczenie – a może raczej pokutę? – która wyjaśniałaby, dlaczego wszystko rozgrywa się w wąskim gronie postaci). W ogóle „Y” to komiks inteligentnie podchodzący do tematu społeczeństwa postapokaliptycznego. Nie w takim sensie, że jest to fantastyka „ultratwarda”, po której ześlizguje się każda brzytwa dociekliwości i zdroworozsądkowego czepialstwa. Bo można mieć sporo zastrzeżeń do wizji, w której mimo wyginięcia wszystkich samców równowaga w przyrodzie zdaje się być nienaruszona, gdzie zachowany zostaje prawie niezmieniony porządek administracyjny (a przecież politycy, żołnierze, agenci to w większości mężczyźni). Można się czepiać świata, w którym odbudowany rząd z panią prezydent na czele (wcześniej ministrem rolnictwa) nie przeznacza wszystkich środków na zebranie najlepszych genetyków, którzy próbowaliby odbudować chromosom Y, a z drugiej strony, „zwykłe” kobiety, o mniejszej wiedzy i możliwościach jak gdyby nigdy nic organizują sobie życie. Czasem w oparciu o zupełnie nowe ideały, tak jak „amazonki” – zupełnie nie przejmując się tym, że są ostatnim pokoleniem, a tym samym ich egzystencja w dużej mierze pozbawiona jest celu. „Y” prezentuje się więc czasem dość ambiwalentnie: raz wydaje się być uproszczonym obrazem postapokaliptycznego społeczeństwa ze stereotypowymi charakterami, innym razem przedstawia dobrze rozpisane wielokąty przyjacielsko-rodzinno-miłosne i kilka ciekawych aspektów świata po katastrofie, na przykład „syndrom ocalałego”, na który cierpi sporo bohaterek komiksu. Bardzo dobre są też podrzucane, czasem mimochodem, informacje na temat charakteru zagłady – zaraza? broń biologiczna? kara boska? przedchrześcijańska magia? – jednocześnie niesugerujące jedynego słusznego wariantu. I w tym właśnie przejawia się inteligencja scenarzysty: „Y” to w pewnym sensie hołd, który wyrósł na popkulturowym czarnoziemie i zawiera w sobie mnóstwo nawiązań do związanych z tematem pomysłów. Wykorzystanie apokalipsy jako narzędzia, by zbudować potęgę własnego państwa? Rozbicie struktur państwowych i rozkwit „lokalnego patriotyzmu”? Wymarcie mężczyzn jako woda na młyn dla feministek? U Vaughana jest to wszystko, a także o wiele więcej – od tajnych rządowych organizacji przez misje kosmiczne po klonowanie ludzi. Nie brak też pomysłów będących swoistym komentarzem do współczesnego społeczeństwa, głównie amerykańskiego. Republikanki okazują się głupimi histeryczkami, a demokratki to inteligentne orędowniczki pokoju, dobrobytu i, o dziwo, moralności. Feministki to szalone z nienawiści, zimne i kłamliwe suki, będące jednocześnie godnymi współczucia ofiarami swoich kompleksów. Z drugiej strony pojawiają się też argumenty sugerujące słuszność oskarżeń feministek – ofiar dyskryminacji sprawiającej choćby to, że kobiety dostawały dwukrotnie wyższe wyroki więzienne… „Y” pełen jest nie tylko wykorzystanych mniej lub bardziej znanych pomysłów, ale też nawiązań do konkretnych tworów popkultury. Poczynając od szekspirowskiego imienia głównego bohatera, po rozmowy między postaciami, w których co chwila pojawia się odniesienie a to do „Żon ze Stepford”, a to do „Mad Maxa”, „Z archiwum X” czy „Gwiezdnych wojen”, albo aluzje do romansu Billa Clintona czy choroby Alzheimera toczącej Ronalda Reagana. W takich zabawach słownych celuje zwłaszcza tytułowy bohater, który praktycznie w co drugiej wypowiedzi posługuje się albo cytatem, albo odwołuje się do obejrzanych filmów czy przeczytanych książek. Ba, autorom komiksu nie brak też autoironii, bo wśród popkulturowych nawiązań można dostrzec powieść Mary Shelley „Ostatni człowiek”, a bohaterom zdarza się deprecjonować komiksy jako nośnik kultury z niższej półki… Yorik jest zresztą jednym z powodów sukcesu serii, nie tylko ze względu na to, że służy za „comic relief” i maszynkę do produkcji celnych one-linerów. W postaci przeciętnego, trochę ciamajdowatego chłopaka, który jest mistrzem magicznych sztuczek i chodzącą encyklopedią filmu i literatury, ale nie umie się odnaleźć w „nowym, wspaniałym świecie”, jest coś pozwalającego się z nim identyfikować. Scenarzysta z pełną świadomością tworzy go takim, jaki jest – mimo całego swojego oczytania 1), głupim, w sensie życiowego doświadczenia czy choćby umiejętności dostosowania zachowania do sytuacji – pozwalając mu ewoluować i dojrzewać. Z chłopca wierzącego w wartości i stare reguły, idealisty i romantyka różne wydarzenia – od seksu i miłostek, po walkę i zabójstwo – formują mężczyznę coraz bardziej pozbawionego złudzeń, ale bogatszego o świadomość, że o ludziach nie świadczą ich role społeczne, ale coś, co siedzi głębiej… „Y” nie jest jednak dziełem bez wad. O ile scenariusz wzbudza podziw, o tyle strona graficzna… po prostu jest i zbytnio nie przeszkadza. O rysunkach Pii Guerry, drugiego z pomysłodawców komiksu, da się powiedzieć tylko tyle, że są tworzone w manierze prawie realistycznej i w większości spełniają swoją rolę (w kolejnych albumach rysownicy się zmieniają, co poskutkuje niewielką korektą rysunku in plus). Chociaż czasem zdarza się wręcz przeciwnie: jeśli czytelnik dowiaduje się z dialogów, że daną postać już widział albo że przedstawiona kobieta jest Azjatką, to znaczy, że rysunek nie spełnia swojej roli. Drugą przeszkodą w delektowaniu się komiksem – ale tylko na polskim rynku – jest tłumaczenie, którego autor pozwala sobie na kilka błędów, sporą dowolność, a przede wszystkim zabija frajdę wyszukiwania nawiązań poprzez łopatologiczne tłumaczenie wszystkiego, co się da (poczytać o tym można TUTAJ). Gdyby tylko oprawić opowieść Vaughana w odrobinę lepszy rysunek (tylko odrobinę, tak by nie przesłaniał scenariusza), ocena sięgnęłaby szczytu esensyjnej skali. Bo „Y” to nie tylko zabawa w popkulturową zgadywankę czy przegląd motywów i pomysłów z fantastyki postapokaliptycznej. Komiks Vaughana to również świetnie opowiedziana, wzruszająca historia, pełna równoległej narracji i przeskakiwania między wątkami, a także genialnie rozegranych „cliffhangerów” 2). A wciągająca fabuła w połączeniu z dobrym – nie licząc rysunku – wykonaniem daje komiks, od którego ciężko się oderwać. 1) To kolejny przykład inteligentnego „burzenia czwartej ściany” między bohaterami a odbiorcą – zwykle zarzucamy twórcom, że umieszczają swoje dzieła w fikcyjnej rzeczywistości, w której bohaterowie są zupełnie odarci z kontekstu kulturowego. Ileż razy zżymaliśmy się, że blondynka z horroru wchodzi do ciemnego pokoju, ucieka na strych bez wyjścia albo oddziela się od przyjaciół – przecież my, obejrzawszy choćby kilka filmów, wiedzielibyśmy, gdybyśmy trafili na psychopatę, że tak robić nie wolno pod żadnym pozorem. „Czyżby?” – zdaje się mówić Vaughan. Yorikowi wszystkie te obejrzane „Mad Maxy” nie pomagają w niczym… 2)Kolejny powód, by nie czytać po polsku, gdzie u nas tomy wydawana są z częstotliwością być-może-raz-na-rok – „Y” smakuje najlepiej za jednym zamachem (przy czym lojalnie uprzedzam, że trzeba sobie sporo czasu zarezerwować, bo komiks naprawdę wciąga, a 10 zbiorczych woluminów to dobre kilka godzin czytania).
|