Prezentujemy fragment powieści Jakuba Ćwieka „Krzyż Południa. Rozdroża”. Objęta patronatem Esensji książka ukaże się nakładem wydawnictwa Bellona i Agencji Wydawniczej RUNA.
Krzyż Południa. Rozdroża
Prezentujemy fragment powieści Jakuba Ćwieka „Krzyż Południa. Rozdroża”. Objęta patronatem Esensji książka ukaże się nakładem wydawnictwa Bellona i Agencji Wydawniczej RUNA.
Jakub Ćwiek
‹Krzyż Południa. Rozdroża›
Dobson, Georgia
19 października 1863
Sierżant Reynolds nakrył dłonią skórzany kubek i potrząsnął nim, wsłuchując się w grzechot kości. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że z wysokości swego drzewa ukrzyżowany przygląda mu się z dezaprobatą, ale wcale go to nie obeszło. W końcu sam się tam pchał, przeklęty zbawca ludzkości!
– To jak, Hush, o kapelusz? – zapytał, wznosząc kubek ku niebu niczym Mojżesz swoją laskę w dniu, gdy rozstąpiło się morze.
Podobnie jak tamten biblijny, i ten gest zwiastował rychły cud. A przynajmniej niezłą sztuczkę.
Siedzący naprzeciw niego szeregowy Hush zerknął niepewnie w stronę drzewa. Ukrzyżowany cierpiętnik był jednak zbyt skupiony na walce o oddech, by posyłać kolejne gniewne czy niechętne spojrzenia, o słownych reprymendach już nie wspominając. Zresztą czy tam, gdzie się wybierał, naprawdę był mu potrzebny oficerski kapelusz?
– Hush, ręka mi uschnie zaraz. Grasz czy nie?
Szeregowy pokiwał głową. Kości z kubka wysypały się na rozłożoną na piasku chustkę.
– No popatrz, Hush, jakie ja mam szczęście – zawołał Reynolds i z zadowoleniem poklepał się po udzie. – Ale nie martw się, zaraz się odkujesz. Zresztą wiesz, co mawiają o tych, którzy mają szczęście do takich zabaw… To jak, o bluzę?
Odpowiedzią było wzruszenie ramion, ale sierżant potraktował je jako zgodę i ponownie zebrał kości.
– Swoją drogą, Hush, nie uważasz, że to prawdziwa ironia losu? – powiedział, potrząsając kubkiem. – Wracamy do domu, wszyscy nas mają za bohaterów, a nie ma ani jednej kobitki, która prawdziwie mogłaby to okazać. Znaczy nie żebym miał coś przeciwko szanownym paniom matkom, wziąłbym się za każdą z nich chętnie…
Z drzewa dobiegło go stłumione chrząknięcie.
– Z wyłączeniem matki pana kapitana, o ile szanowna matrona jeszcze żyje, oczywiście – gładko uzupełnił swą wypowiedź sierżant.
Potem na chwilę zamarł z kubkiem w ręku, szukając w głowie nitki urwanego wątku.
– Zresztą sam wiesz, Hush, jak to jest z mężatkami z Południa. Choćby ich chłop miał w spodniach robaka jak na ryby, a sąsiad dom dalej drąg jak do łojenia czarnuchów, nie przekonasz.
Hush nie wiedział. Miał dopiero siedemnaście lat i nigdy nie był z żadną kobietą z Południa, czy to mężatką, czy panną. Całe jego miłosne doświadczenie sprowadzało się do kilku Jankesek, które spotkali w drodze z Rock Island. Aż dziw, że sierżant tego nie pamiętał – to on wszak wprowadzał Husha w miłosne arkana. Wybrał mu nawet tę pierwszą.
Kości znowu znalazły się na chustce i kolejny fant powędrował do Reynoldsa. Nie licząc spodni i butów, których kapitan nie dał sobie zdjąć, sierżant skompletował już cały jego mundur. Teraz łapczywie rozglądał się za kolejnym łupem.
– Kapitanie Cross – zwrócił się do ukrzyżowanego – czy na pewno tam, dokąd pan zmierza, będą panu potrzebne rewolwery?
Natychmiast pożałował pytania. Oczy dowódcy, od dłuższej chwili tępo wpatrzone w zielony horyzont, nagle rozjarzyły się blaskiem, a muskularne ciało drgnęło. W jednej chwili napięły się mięśnie ramion, brzucha, nóg, zatrzeszczały ścięgna. Płuca niczym kowalskie miechy zassały powietrze.
– Ani. Mi. Się. Waż… Reynolds – wycharczał Cross. – Dotknij ich, a zabiję.
Gdyby powiedział to ktoś inny, sierżant z całą pewnością parsknąłby śmiechem, nauczony doświadczeniem wiedział jednak, że Jeremiah Cross dotrzymuje słowa. A gdy komuś groził, nie powtrzymałyby go nawet dziewięciocalowe gwoździe w rękach i stopach.
Reynolds wiedział o tym, dlatego natychmiast uniósł ręce w pojednawczym geście.
– To taki żart, kapitanie, chciałem sprawdzić, czy pan jeszcze żyje – powiedział. – Pogadać z kimś, bo siedzimy już na tych rozstajach tyle czasu, zmierzcha prawie, a z tym tutaj to sam pan wie.
Wskazał na Husha, ale kapitan znów pogrążył się w cierpieniu. Ciało raz jeszcze zawisło bezwładnie, a wzrok stępiał. Mogłoby się wydawać, że zaraz zejdzie z tego łez padołu, ale Reynolds wiedział, że to płonne nadzieje – kapitan to twardy skurwysyn, a on miał ostatnio pecha. Nie było mowy, by wrócili z Hushem do kwatery przed zmrokiem.
Cały ten plan z każdą chwilą wydawał mu się coraz bardziej niedorzeczny. Och, wiązał się z wykorzystaniem magii, więc brak logiki, przynajmniej takiej zwyczajnej, mieli wliczony w koszty. Tyle że teraz, gdy kapitan już zrobił swoje, a oni czekali na jego śmierć, grając w kości, sierżantowi przyszło do głowy, że to mogło być… po prostu głupie.
Nic to, pomyślał, kciukiem przygładzając nastroszonego wąsa. Będzie, co ma być. Teraz i tak trudno byłoby się wycofać. Zwłaszcza Crossowi.
Powiódł wzrokiem po zielonej okolicy, spojrzał na każdą z czterech dróg, czy nikt aby w ich stronę nie nadchodzi. A potem, nie widząc nikogo, podniósł upuszczony wcześniej kubek i zebrał do niego kości.
– To co, Hush, gramy o dzisiejszą kolację?
Godzinę później, gdy słońce powoli zaczynało już znikać za pobliskim pagórkiem, Jeremiah Cross poderwał się nagle, zaczerpnął tchu, po czym splunął gęstą, lepką śliną prosto na swoje przebite gwoździem stopy.
– Reynolds? – wycharczał. – Jesteś tam jeszcze?
– Jestem, jestem – mruknął sierżant z niechęcią. Przeszło kwadrans temu, litując się nad Hushem, odesłał chłopaka do kwatery, sam jednak nie mógł zejść z posterunku. – A gdzie indziej miałbym być?
– A masz rewolwer?
Sierżant natychmiast poderwał się z miejsca, sięgając do kabury. Czyżby kapitan dojrzał kogoś nadchodzącego drogą? Z góry wszak było widać lepiej, a poza tym matka setki razy mu powtarzała, że Jezus ze swego krzyża widział wszystko. A drzewo Crossa nie mogło wszak być wiele niższe.
Jednak, mimo iż wytężał wzrok z całych sił, nie dostrzegł nikogo zmierzającego ku rozstajom.
– Co z tym rewolwerem, Reynolds? – ponowił swoje pytanie Cross, tym razem głosem tak cichym, że ledwie można było odróżnić go od szumu wzbierającego nagle wiatru. – Masz czy nie? Bo moich ci nie dam.
– Mam, kapitanie. Oczywiście, że mam, tylko nie rozumiem, co…
Więc odciągnij kurek i strzel mi w brzuch, chciał powiedzieć Cross, ale słowa uwięzły mu w gardle. Bo oto wraz z kolejnym podmuchem wiatru na drodze pojawił się ten, na którego kapitan czekał.
Był nagi, jego ciemnobrązowa skóra lśniła w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, szkielet namalowany na ciele skrzył się niczym diamentowy pył, a wielki czarny cylinder przekrzywił się zawadiacko na bok.
– Wielkie brawa, kapitanie Cross – powiedział przybysz. – Mówiąc szczerze, miałem pewne wątpliwości, czy podąży pan moją ścieżką. Skoro jednak jest pan tutaj, nie pozostaje mi nic innego, jak powitać pana…
Klasnął, a wszędzie wokoło z miejsca zapadła noc.
– …w moim świecie.