Esensja czyta: Maj-czerwiec 2009 [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Już od roku dzielimy się z wami krótkimi opiniami o książkach przeczytanych przez redaktorów Esensji. W piątej edycji osiem osób napisało dwadzieścia notek o dziewiętnastu pozycjach. Zapraszamy do lektury.
Esensja czyta: Maj-czerwiec 2009 [ - recenzja]Już od roku dzielimy się z wami krótkimi opiniami o książkach przeczytanych przez redaktorów Esensji. W piątej edycji osiem osób napisało dwadzieścia notek o dziewiętnastu pozycjach. Zapraszamy do lektury.
Zadie Smith napisała we wstępie, że wszyscy autorzy tej antologii pisali za darmo, a zyski zostały przeznaczone na cele charytatywne. I to niestety widać. Większość uznanych przecież nazwisk nie wysiliła się bardzo, albo zaledwie zarysowując swych bohaterów (celem antologii było właśnie przedstawienie jakiejś postaci), albo wymigując się fragmentami swoich dłuższych dzieł (i przy okazji je reklamując). Niektórzy, jak Nick Hornby, wyszli jeszcze z tego obronną ręką (twórca „Był sobie chłopiec” nie rozpisał się zbytnio, ale jego miniaturka o postrzeganiu pisarza w trakcie jego kariery jest przewrotna, inteligentna i trafna). Ciekawostką antologii jest zamieszczenie w niej dwóch komiksów – zwłaszcza dzieło Chrisa Ware’a robi duże wrażenie ciekawą formą i celną obserwacją. Do tego przejmujący tekst A. L. Kennedy’ego o dezitegracji związku przez życiową tragedię, kilka niezłych tekstów (w tym redaktorki zbioru) i szereg do natychmiastowego zapomnienia. Tytuł książki mówi właściwie wszystko. „Z archiwum Sz.” to zbiór czterdziestu siedmiu reportaży autorstwa dziennikarzy Gazety Wyborczej. Znajdziemy tam zarówno błahe, lecz fascynujące informacje (jak opowieści o unikalnej maszynie do wypiekania pasztecików, budowie statków z betonu czy tajemnicy wiaduktu stojącego w środku lasu), jak i tragedie: pożary, morderstwa, czołg wjeżdżający w uczestników pochodu pierwszomajowego. Relacje i komentarze naocznych świadków przeplatane są cytatami z doniesień prasowych i narracją prowadzoną zwykle w czasie teraźniejszym, dzięki czemu czytelnik ma wrażenie, że wydarzenia sprzed dziesiątków lat rozgrywają się na jego oczach. Dużą zaletą książki jest szata graficzna: poczynając od okładki do złudzenia przypominającej teczkę z aktami, poprzez układ tekstu – czytelne kolumny, „gazetowe” śródtytuły (dzięki którym tekst staje się bardziej przejrzysty), szeroki margines, na którym umieszczone są podpisy do zdjęć i najważniejsze (zdaniem autora danego reportażu) informacje. Bardzo interesująca lektura. Recenzowanie wierszy Jana Brzechwy oczywiście mija się z celem – od lat wiemy, że są genialne. Pytanie zawsze brzmi – jak są wydane. Tym razem (Prószyński i S-ka) bardzo sympatycznie, bo z wesołą, oryginalną, niebanalną ilustracją graficzną Bohdana Butenki. W zestawieniu same hity („Na wyspach Bergamutach”, „Kaczka-Dziwaczka”) i wiele nieco mniej znanych wierszyków, wszystkie ciekawie i pomysłowo przedstawione (czasem na pograniczu… komiksu). Naprawdę urocza książeczka. Powiedzmy sobie jasno: tytułowe opowiadanie udowadnia, że Jakub Ćwiek ma chorą wyobraźnię. I za to (między innymi) go lubimy… Nie będę tu zdradzać głównego zakrętu historii, ale przyznam, że mnie zaskoczył, a to już coś. Wyobraźnia ta daje o sobie znać także w „Domu na Wzgórzu” znanym już z antologii „Epidemie i zarazy”. Jednocześnie te dwa teksty prezentują raczej pesymistyczne spojrzenie na świat. W większej dawce mogłoby to dać efekt dość przygnębiający, jednak zawartość zbioru jest zróżnicowana – od już wspomnianych opowiadań do „Grzechu warte”, humorystycznej wersji losów Adama w Raju. Jednak przez to zróżnicowanie trudno wskazać mi tekst najlepszy, napiszę więc tylko, że nie znalazłam w nim słabych punktów. A jako próbkę zawartości polecam lekturę opowiadania „ Szarość”, które na trzy i pół roku przed publikacją w „Gotuj z papieżem” zostało zamieszczone w „Esensji”. Autor każe nam tu wierzyć w coś niewiarygodnego – że wychowana w cieplarnianych warunkach panienka z czasów quasi-wiktoriańskich świetnie odnajdzie się w przygodowej fabule, dzielnie stawiając czoła przestępcom i raz po raz ryzykując życiem. To zarzut? I tak, i nie. Nie, bo pisarz świadomie bawi się taką, a nie inną konwencją, zaś sceny, w których nasza bohaterka, pociągając noskiem, rusza do boju, są urocze. Tak, bo podobny sposób przedstawiania postaci skutecznie eliminuje z powieści nastrój gotyckiego horroru, który szumnie zapowiada blurb na okładce. Z owym nastrojem kłóci się jeszcze parę innych elementów – wynalazki są zdecydowanie bardziej z ducha Verne’a niż Mary Shelley, a choć pomniejszych zagadek jest mnóstwo, to clou intrygi oraz osoby głównych Złych znane są dość wcześnie, nie ma tu więc wystarczającej dozy tajemniczości. W efekcie nie jest to żaden gotycki horror, a przygoda ze sporą dozą elementów fantastycznych. I z takim nastawieniem należy książkę czytać, lecz i wtedy pozostaje problem kilku poważnych wad. Przede wszystkim powieści przydałoby się odchudzenie, bo po genialnym początku (który faktycznie trochę kojarzy się z filmem „Oczy szeroko zamknięte”, tu autorowi blurba przyznaję rację) fabuła zaczyna utykać w dłużyznach. Przy czym, co ciekawe, dwustronicowy opis parzenia i picia herbaty jest ciekawy, ale np. długaśne i maniacko szczegółowe opisy skradania się już niekoniecznie. I zwroty akcji też, niestety, nie są interesujące. Za dużo tu rozwiązań typu: pozytywny bohater wpada w łapy złoczyńców, ci, zamiast konfesjonalnie strzelić mu w łeb i mieć problem z głowy, wymyślają dlań skomplikowany rodzaj śmierci, co, rzecz jasna, wymaga przygotowań, a te z kolei dają bohaterowi czas na znalezienie sposobu ocalenia. Ja wiem, że to taka konwencja i że autor wykorzystuje ją świadomie, traktując z przymrużeniem oka – jednak to bawi za pierwszym razem, a nie, na Boga, kolejnym. W rezultacie im dalej w fabułę tym napięcie jest mniejsze, a rewelacyjne pomysły rozmywają się w bajorku nudy. Aż chciałoby się westchnąć: ech, żeby ta książka była choć w połowie tak dobra jak jej tytuł… Z twórczością Diaczenków mam problem. Nigdy nie wiem, czy przez ich książkę zarwę noc („Vita nostra”), czy będę czytała z nadzieją, że może dalej będzie lepiej. „Odźwierny” należy niestety do tej drugiej kategorii. Nie mogłam się przejąć losem żadnego z bohaterów – były czarownik Raul Ilmarranien nie może się zdecydować, czego właściwie w życiu chce, służący Damir jest tylko marionetką w rękach Larta Legiara – innego czarownika, a ten ostatni wykazuje się daleko idącą bezmyślnością. Gdyby chociaż nie Lart, tylko ktoś inny uwolnił na samym początku powieści pozbawionego mocy Illmaraniena, to błędna interpretacja przepowiedni miałaby jakieś pozory prawdopodobieństwa, ale wydarzenia przedstawione przez Diaczenków sugerują, że los czuwa nad idiotami, bo inaczej Legiar zginąłby w dzieciństwie, wchodząc pod przewracające się drzewo, żeby się mu lepiej przyjrzeć. Uwolniony Raul wyrusza przed siebie w bliżej nieokreślonym celu (może poza „ja im jeszcze pokażę!”, ale jak – tego już nie wie), a napotkani przez niego ludzie są tylko statystami mającymi skłonić go do dalszej drogi – nieważne, czy ich zachowanie jest w jakikolwiek sposób logiczne, ważne, aby w ten czy inny sposób zmusili Imarraniena do odejścia. Wrażenie ogólne poprawia końcówka, ale to niestety zbyt mało i zbyt późno, aby uratować całość książki. Nie mogę się zgodzić z recenzją Michała Foerstera – mam wręcz wrażenie, że trafił do niego egzemplarz z równoległego wszechświata albo co najmniej wybrakowany. W powieści Anny Kańtoch widzę przede wszystkim pytania – kim są tytułowi Przedksiężycowi, faktyczni bogowie Lunapolis – obcymi? Potomkami ludzi, którzy cofnęli się w czasie? Czym jest zapowiadane Przebudzenie? W pierwszym tomie nie znajdziemy odpowiedzi na te pytania. Znajdziemy za to opowieść o dziwnym świecie, w którym wszystko jest sztuką – nawet zbrodnia. W dwóch odrębnych wątkach poznajemy losy Daniela – jedynego ocalałego członka załogi statku kosmicznego „Optymista” oraz pary młodych ludzi z Lunapolis: Finnena, osieroconego artysty i Kairy – córki arystokraty. Za ich pośrednictwem odkrywamy tajemniczy świat miasta „przenoszonego” w czasie podczas kolejnych Skoków, jego mieszkańców próbujących zapewnić przetrwanie sobie i swoim dzieciom, zamawiając w wieżach Duszoinżynierów kombinacje genów, dzięki którym Skok nie pozostawi ich z tyłu… „Przeksiężycowi” to jedna z tych książek, w których styl i nastrój są równie ważne jak fabuła, ale nie zaniedbująca żadnego z tych elementów. Pozwolę sobie niniejszym na odrobinę polemiki z recenzją Michała Kubalskiego. Fakt, „N.” jest dobry, ma nastrój i nawet trochę straszy, jednak niczym nie zaskakuje, a ponadto jeśli chodzi o klimaty lovecraftowskie, to ja jednak wolę Lovecrafta. Dobry jest też „Rower stacjonarny”. Opowiadanie co prawda mało przerażające, ale za to w przeciwieństwie do „N” długo nie wiadomo, w którą stronę ostatecznie skręci akcja. Poza tym tekst ten wzbudził we mnie sporo podziwu, w jaki sposób zdolny pisarz może wykorzystać na pozór najbardziej absurdalny pomysł. Broni się jeszcze „Niemowa” i… to właściwie tyle. Reszta opowiadań jest słaba jak trzecia herbata zaparzona z tej samej torebki. Na przykład „Bardzo trudne położenie” budzi głównie niesmak, a „Piernikowa dziewczyna” wygląda tak, jakby autor z niewiadomych względów zdecydował się opisać ostatnie pół godziny przeciętnego thrillera, dorabiając do tego szczątkową intrygę, która ma za zadanie wyjaśnić czytelnikowi, czemu pan z nożyczkami goni panią po plaży. Uderza także duża ilość historii krótkich czy bardzo krótkich, z fabułą znacznie uproszczoną lub zgoła bez fabuły – część z nich to wręcz impresje osnute wobec pojedynczego wydarzenia. I tu pojawia się problem, bo żeby takie teksty zapadły czytelnikowi w pamięć, muszą być genialne, a te ze zbioru „Po zachodzie…” są co najwyżej niezłe. Owszem, jest w nich nastrój, często też autor z wyczuciem ociera się o sprawy bardzo poważne, lecz wszystko to jednym okiem wpada, a drugim wypada. Szkoda, bo skoro Kingowi najwyraźniej brakuje pomysłów (dobry, świeży pomysł ma właściwie tylko „Rower…”), to mógłby przynajmniej nadrobić rozbudowaną fabułą. Jedna z najbardziej niezwykłych książek, jakie zdarzyło mi się czytać. Trzydzieści scen-listów (nie wszystkie dotyczą tytułowego Tainaronu, część to na przykład wspomnienia głównej bohaterki) układa się co prawda w zręby luźnej fabuły, lecz to nie ona jest tu najważniejsza, tylko uczucia i refleksje, jakie budzą te miniopowieści, snute z niezwykłą wrażliwością i wyobraźnią. W tej cieniutkiej, bo zaledwie 150-stronicowej książeczce jest więcej emocji i materiału do przemyśleń niż w niejednym grubym tomie. Zetknięcie z obcością, smutek przemijania, tajemnica, jaką dla jednej istoty stanowi druga… – a to zaledwie niewielka część. I – co ważniejsze – to wszystko zostaje w człowieku jeszcze długo po zakończeniu lektury, stąd efekt działania „Tainaronu” można porównać do efektu, jaki wywiera dobra poezja. Po trzykroć warto. Właściwie powyżej Anna Kańtoch napisała to, co trzeba, o tej książce: emocje i afabularność. Trzydzieści impresji o pobycie w pseudoowadzim mieście to tak naprawdę zapis wizyty obcego w obcym kraju – nierozumiejącego, poszukującego, zamiast odpowiedzi dostającego jedynie materiał do nowych pytań. Stąd przykładanie do „Tainaronu” miary opowieści podróżniczej czy klasycznej prozy o kontakcie z obcą cywilizacją nie jest właściwe – nie dowiemy się, jak funkcjonuje miasto, jakie występują w nim gatunki, skąd się wzięło – bo nie o to tu chodzi. Ważniejsza jest swoboda interpretacji poetyckiej opowieści.
|