Wakacje sprzyjają lekturze, ale niekoniecznie spisywaniu swoich wrażeń po niej. Dlatego też jednorazowo wracamy do zestawienia kwartalnego obejmującego miesiące wakacyjne. Pięcioro redaktorów oceniło w nim 26 pozycji wydanych w przeciągu ostatniego roku.
Wakacje sprzyjają lekturze, ale niekoniecznie spisywaniu swoich wrażeń po niej. Dlatego też jednorazowo wracamy do zestawienia kwartalnego obejmującego miesiące wakacyjne. Pięcioro redaktorów oceniło w nim 26 pozycji wydanych w przeciągu ostatniego roku.
Napisana ponad 30 lat temu debiutancka książka Jeffreya Archera nic a nic się nie zestarzała. Losy czwórki nieszczęśników, którzy stracili pieniądze zainwestowane w „pewne” akcje spółki naftowej, a teraz próbują je (wedle słów inicjatora całej akcji) odkraść od oszusta, wciąż wciągają i – przede wszystkim – bawią. A że wspólnie stracili milion dolarów (i nie zapominajmy o kosztach akcji!), nie będzie to proste, szczególnie że ich ofiara (Harvey Metcalfe, z domu Henryk Metelski) nie może się zorientować, że została okradziona. W efekcie jesteśmy świadkami całej serii drobiazgowo przygotowanych oszustw, nie zabraknie też niespodzianek.
Nie jest tajemnicą, że Archer napisał „Co do grosza” po tym, jak stracił większość majątku na akcjach w sposób podobny do opisanego w powieści. Biorąc pod uwagę nieustającą popularność książki, nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że zyski z niej (w tym wpływy z praw do adaptacji filmowej) przekroczyły straty poniesione na akcjach…
Pomysł oryginalny jest tu jeden (świat, który noc po nocy obejmują w posiadanie demony), reszta to sztampowa opowieść o dzieciakach, które dorastają, by stawić czoła złu. Dzieciaki – zwłaszcza w Księdze I – są jak na swój wiek nieco przesadnie zaradne, szlachetne oraz mądre, jest w książce wielkie zagrożenie dla ludzkości i jest przepowiednia sprzed wieków, a za to nie ma zbyt wielu dylematów moralnych, gdyż racje wyraźnie leżą po stronie bohaterów. Jednym słowem – młodzieżówka, choć z gatunku tych nieco mroczniejszych. Całość została sprawnie napisana, powinna więc spodobać się osobom, które lubią podobne klimaty.
Autopromocja autora i telewizji TVN. Można odnieść wrażenie, że główna część książki to screenshoty z występów Brzezińskiego w „Dzień Dobry TVN”, gdzie raczył widzów żenującymi gadżetami i nieśmiesznymi żartami (całość można zobaczyć na własne oczy na dołączonej do książeczki płycie). Treści w tej książeczce nie ma właściwie żadnej – kilka ogólników, do sformułowania których nie trzeba być wcale psychologiem. No ale czego się spodziewać po cudownym poradniku, który ma odmienić życie czytelnika i wszystkich wokół…
Książka jest dokładnie tym, na co wygląda po przeczytaniu biogramów autorów (dyrektorzy strategiczni badań, koordynatorzy projektów) – kompleksową wizją podboju kosmosu. Kompleksowa znaczy poruszająca przeróżne zagadnienia z często odmiennych dziedzin naukowych. Są więc tutaj i opisy mechaniki lotu na Marsa, i dywagacje nad zdrowiem psychicznym astronautów, i słówko o wpływie promieniowania kosmicznego czy braku grawitacji na zdrowie ludzi. Jednak nie tylko lot człowieka w kosmos chodzi: autorzy biorą się za barki z definicją życia (bez chemii i biologii na maturze nie podchodzić!) Nie brak też rysu historycznego, umiejscawiającego podbój kosmosu w ciągu wielkich wypraw i odkryć, których dokonywała ludzkość, ale też wybiegania w daleką przyszłość – aż po terrafomowanie Marsa i napęd termojądrowy pozwalający wyjść poza układ słoneczny. Ogromna mnogość tematów to największa zaleta książki obok drugiej – pełnego przedstawienia aktualnie dominujących wśród naukowców i polityków koncepcji lotu na Marsa. Wadą (drobną) jest za to powtarzanie informacji, które sugeruje czasem, że kolejne rozdziały były pisane przez różne osoby, a redaktor nie zadał sobie trudu, by je tematycznie scalić.
Jak sama nazwa wskazuje – popularny przewodnik po teorii kwantowej oraz wszelkich zjawiskach i faktach z nią związanych. Napisany nieźle – Marcus Chown umiejętnie lawiruje między fachową terminologią fizyczną, a popularnym ujęciem dla czytelnika bez doktoratu z fizyki. Co więcej, jego wykład jest spójny, kolejne fakty wynikają z poprzednich, a uzasadnienia są jasne. Nie jest to też kopia zapisu ze szkolnego podręcznika fizyki (przynajmniej takiego, jakiego znam), dowody i uzasadnienia bywają oryginalne i niesztampowe, odwołujące się do pojęć powszechnie znanych. Nie będę jednak kłamał, że jest to książka dla każdego humanisty – zawartość „hardcorowej” fizyki w niej jest duża i raczej nie sądzę, że ktokolwiek, kto miał z tym przedmiotem jakiekolwiek problemy w szkole średniej, dałby radę przejść choćby 10 stronę. Jednak i tak największym problemem dla mnie jest coś innego. Pomimo uważnej lektury nadal nie rozumiem, jak można jednocześnie być materią i falą? Chyba jednak podręcznik tłumaczący to w sposób odmienny od „tak jest i przyjmijcie to na wiarę” do tej pory nie powstał…
Horrendalnie droga pozycja (90 zł za 300 stron), której cena jest absolutnie niewspółmierna do zawartości. Ni to album (średniej jakości ilustracje, zresztą wszystko reprodukcje historycznych wyobrażeń, często niespecjalnie czytelnych i przydatnych czytelnikowi), ni to nowoczesny podręcznik (dużo ramek prezentujących rzeczy zupełnie nieprzystające do głównego toku narracji), ni to próba uprawiania historycznego reportażu (autor interesuje się bardziej sensacyjkami niż faktami). Jak pisze sam wydawca, książka to „Sprawnie napisana, wciągająca lektura popularnonaukowa, z niezbyt w Polsce rozpowszechnionego gatunku dzieł, w której erudycyjny wykład zatrzymuje się, zanim zdąży przytłoczyć odbiorcę nadmiarem szczegółów”. No i bardzo dobrze, że niezbyt rozpowszechniony, bo tak naprawdę oznacza to „ogólnikowy wykład dla półgłówków, a w najlepszym razie średnio zorientowanych”. Ogólnie zarysowana historia upadku Rzymu czy najazdów Hunów to zaledwie liźnięcie tematu, opowieść o zdarzeniach bez żadnego wstępu i tła, bez próby pokazania, skąd ci wszyscy barbarzyńcy się wzięli, jak uzyskali swoją szansę. Nie mówiąc już o tym, że oczywiście nie ma tu nawet próby nadgryzienia tytułowego pytania – jak barbarzyńcy wpłynęli na współczesny świat. Chyba że za takowe uznać konstatację, iż ludy barbarzyńskie brały udział w takich to a takich istotnych wydarzeniach historycznych. No ale to każdy wie ze szkoły.
Bardzo trudno jest mi orzec, czy to ptak, czy nosorożec… Znaczy, czy to powieść, czy zbiór opowiadań. Za pierwszą interpretacją przemawiają fragmenty łączące opowieści głównych bohaterów. Za drugą – silne zróżnicowanie klimatu owych historii. Jednak niezależnie od wybranej wersji lektura przynosi niekłamaną przyjemność. Jakub Ćwiek pokazuje nam przekręt nad przekrętami, przy którym sprzedaż Kolumny Zygmunta wydaje się banalna i bez polotu, ujawnia nieznany epizod z dziejów Dywizjonu 303 oraz opowiada historię niezwykłej znajomości – a nawet przyjaźni – Leni Riefenstahl, nazywanej „nadworną reżyserką Hitlera”, i Dawida Greya, praskiego Żyda. Z trzech opowieści najbardziej w pamięć zapada ta ostatnia, niestroniąca też od wątków metafizycznych, nawiązująca między innymi do mitu praskiego golema. Tym, co odróżnia ją od wspomnień pozostałych bohaterów książki, jest klimat i spokojniejsze tempo narracji – nie znaczy to jednak, że panowie wypadają w ksiązce gorzej. Zarówno Jasper Maskelyne, który do ostatniej chwili nie zdradza kluczowego elementu swojego oszustwa, jak i Jan Zumbach opisujący starcie Dywizjonu 303 z nieoczekiwanym zagrożeniem potrafią zaciekawić i rozbawić. Zakończenie książki jasno zapowiada ciąg dalszy, po który po lekturze tomu pierwszego zdecydowanie sięgnę.
Mieszko B. Wandowicz [70%]
Nikt nie ma wątpliwości, że Jacek Dukaj się rozwija. Łącznie z samym autorem, który przyznaje się do niepochlebnej opinii o swoich dziełach napisanych przed „Extensą”. Jeśli wszak wierzyć umieszczonym na końcach tekstów datom, mikropowieść „Córka łupieżcy”, pierwotnie wydana w tym samym roku, co wyżej wspomniana pozycja, skończyła powstawać 12 miesięcy później. A mimo to kapitalnej „Extensie” znacząco ustępuje. Jest tutaj niezły wątek kryminalno-sensacyjno-przygodowy, jest charakterystyczny Dukajowy język, który wartą przeczytania opowieść mógłby uczynić z najprzeciętniejszej fabuły, i jest – jak zwykle – kilka zachwycających koncepcji, często niestety tylko zaznaczonych. I to właśnie boli, że najciekawsze pomysły, może poza samą wizualną stroną Miasta, czają się gdzieś w tle. Nawet jednak jeśli autor już wtedy potrafił lepiej, ta mała książeczka zasługuje na uwagę.
Au, bolało. Po świetnych pierwszych dwóch częściach trzeci tom cyklu o perypetiach Richarda Jury’ego to przykry upadek na ziemię. Nastrojowi „angielskiego kryminału” zmarło się gdzieś po drodze, zagadka niby jest, ale ani nie trzyma w napięciu, ani nie grzeszy przesadną logiką i plącząc się na drugim planie, sprawia wrażenie, jakby nawet autorka się nią nie interesowała. Co w takim razie znalazło się na planie pierwszym? Ano to, co w poprzednich dwóch częściach stanowiło zaledwie dodatek, czyli humorystyczne scenki z życia prowincji. To nie jest złe, choć autorka na mój gust przesadza, zmierzając żwawym truchtem w stronę groteski – za przykład niech posłuży uparcie powtarzany dowcip o synku pewnego ekshibicjonisty, który, odziedziczywszy skłonności po tatusiu, na pożegnanie macha bynajmniej nie rączką. Jeśli ktoś lubi tego typu literaturę, być może poczuje się usatysfakcjonowany, lecz wielbiciel klimatycznych powieści detektywistycznych niewiele znajdzie tu dla siebie.